Południe. Wylazłam ze
swojej przeuroczej norki, gdzie grzebiąc w Internecie przez ostatnie kilka dni
próbowałam umiejscowić swoje jestestwo w tych wszystkich szalonych wydarzeniach
mających obecnie miejsce na świecie. A wylazłam, bo postanowiłam coś sobie zjeść.
Jak to zwykły człek. Gdy głodny, to zły. Leniwie zeszłam na parter do naszego
królestwa jedzenia. Do kuchni ma się rozumieć. Otworzyłam lodówkę. A tam nie
czekał na mnie żaden seksowny mężczyzna z reklamy płynu po goleniu. Wręcz
przeciwnie. Nazwałabym je banałami. Sok pomarańczowy. Mleko. Jogurt naturalny.
I banany. Wzięłam dwa. Jednego od razu zaczęłam jeść. Drugiego wzięłam do ręki
i udałam się z moimi trofeami do salonu. I zobaczyłam tam… No właśnie nie
wiedziałam co. Na stole leżało pełno papierów. Kolorowych. I kalkulator. I
długopis. I jakieś granatowe książeczki. Mając tego banana w buzi zastanawiałam
się czy mam podejść i dokładniej przyjrzeć się temu, co było na tym stole
i w sumie chciałam wrócić do swojego świata, ale zrobiłam zupełnie inaczej.
Podeszłam. Z tym bananem. I spojrzałam.
Te granatowe książeczki
to były nasze, a dokładniej to moich dziewczyn, paszporty. Amerykańskie.
Najprawdziwsze. Najprawdziwsze na świecie. A co było w nich napisane. No cóż,
jak to paszporty. Było tam wszystko. Wszystkie dane potrzebne do znalezienia
nas na Facebook’u, na Google Maps i w rejestrze urodzeń. To może zacznę od
początku. Pierwszy trafił mi się paszport Humphrey. Wyczytałam, że ma drugie
imię Diana. A na nazwisko Kunhta. Urodziła się pierwszego czerwca 1994 roku.
Jest „prawdziwą” amerykanką. Z Texasu, jak wiemy Kochanie. Następną
prześwietliłam Ory. A dokładniej to Orianę Veronicę Paz Schultenbaum. Istne szaleństwo.
Tyle imion chyba mają tylko Hiszpanki. Choć na czym ja się tam znam. Mam
amnezję od kilku tygodni. Wracając, Ory ma osiemnaście lat… Czy… Czy Ory nie
jest za młoda na… prostytutkę?! Nie wiedziałam co mam o tym myśleć. Za to nie
muszę zastanawiać się gdzie się urodziła. W Rzymie się urodziła. Skoro jestem
Francuską, to pewnie tam kiedyś byłam. Co do Analsandrei, urodziła się ona w Chihuahua
w Meksyku. Jest zodiakalnym skorpionem urodzonym pierwszego listopada 1995
roku. Fajnie. Tak bym to podsumowała. A na końcu została Khia. Nasza Miss
Burdelu urodziła się w Tbilisi w Gruzji. Ciekawie. Poczułam się zaintrygowana. Tak
naprawdę Khia ma na imię Vepkhia Kami… Kamikamakaka… Kamikamadze. Starsznie
trudne nazwisko do wypowiedzenia. I napisania zresztą też. I ma dwadzieścia lat
i jest zodiakalnym…
„A ty co tutaj robisz?!”
Wtem do salonu weszła raptownie Mama Tornado. Była wkurzona. Naprawdę wkurzona.
Błyskawicznie podeszła do stolika. Jeszcze szybciej złapała mnie za moje wątłe
ramiona. Chyba nawet mnie dźwignęła, bo przeniosła mnie z kanapy i „postawiła”
przy półce z książkami, ale już nie pamiętam. „Czy pozwoliłam ci zaglądać mi
w papiery?!” Byłam śmiertelnie wystraszona. Nie wiedziałam jak mam
zareagować. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nic powiedzieć. Jak okazać
emocje, kiedy jesteś pozbawiony języka w gębie? Kiedy nie masz możliwości
żadnego roku. Nie jestem aktorką. Ja nie gram. Ja żyję. Codziennie. „CZY
POZWOLIŁAM CI?!” Byłam bezsilna. Byłam przerażona. Próbowałam nie patrzeć w jej
zapewne czerwone od wściekłości oczy. Zbytnio się bałam. Bałam się tam zobaczyć
jakiegoś demona. Jakiegoś potwora. Jakiegoś bazyliszka czy inne dziwo. „Zostaw
ją!” Moje zbawienie nadciągnęło. To była Khia. „Puść ją, bo to się źle dla nas
wszystkich skończy”. Czułam wściekły wzrok Mamy na sobie. Ale po chwili mnie
puściła. I osunęłam się powoli na ziemię. „Ale żeby to był ostatni raz!” I
odeszła. A ja próbowałam dojść do siebie… „Chodź Kochanie”. Khia złapała mnie
za rękę. Pomogła mi wstać, a potem usiąść na naszej bordowej burdelowej kanapie.
I wyłączyłam się. Przeniosłam się gdzieś indziej. Poczułam, że zapadam się. W
siebie? W nicość? W co? W coś. Było mi pusto. Tak po prostu. Mózg odłączył się
od mnie. Od świata. Ale nie od bodźców z niego pochodzących. Przeszyło mnie coś
dziwnego. Uczucie? Chyba. Uczucie, że kiedyś już tak było. To uczucie
napiętnowania. Ten atak. Ten bezsensowny atak. Atak na mnie. Na moje
zachowanie. Na moje odruchy. Na mnie… Nie wiem dlaczego. Nie wiem skąd mi się
to wzięło. Zresztą nic nie wiem o sobie. Nic. Żyję z dnia na dzień. Jestem
samotna. Nie cieleśnie. Mentalnie. I w dodatku nie mogę nikomu o tym
powiedzieć. Bo kurwa nie mówię! Tylko kiwam głową!!! Totalnie zamknęłam się w
sobie na te kilka sekund nieświadomości. Chciałam się rozpłakać. Chciałam kogoś
walnąć w łeb. „Wszystko w porządku. Już nic nie grozi”. Dotyk Khii nieco
mnie uspokoił. Był przyjemnie ciepły. „Dobrze się czujesz?” Nie mogłam
powiedzieć, że tak. Pokiwałam tylko twierdząco. W ogóle… po co to wszystko mówię…
do siebie. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam…
Kilka chwil i wstałam z
kanapy. I poszłam. Nie pamiętam już teraz gdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz