piątek, 27 stycznia 2017

ODCINEK#2 (2.2)

              Nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Zaczęłam się powolnie cofać. Ten enigmatyczny dźwięk, który zdawał się być coraz bliżej mnie. Coraz szybciej. Coraz bliżej. I szybciej. I bliżej. Już blisko! Nagle coś ścisnęło moją stopę. Bam! Przewróciłam się. A zza rogu wyszła ona. Burdel Mama. W całej okazałości. Nie za wysoka. Trochę otyła. Twarz Melissy McCarthy. O idealnie jasnym odcieniu. Z idealnie namalowanym czarnym kocim okiem. Z idealnym czerwonymi ustami. A na głowie zamiast włosów miała sztywnego i nieco pofalowanego blond koguta, który chyba nie ruszył się z miejsca już od bardzo dawna. Na szyi masa złotych najróżniejszych naszyjników oraz wisiorków, które idealnie wpasowywały się w przestrzeń pomiędzy jej nieco już obwisłymi piersiami, które nie były osłonione ani milimetrem bawełny czy lycry. Poza sutkami zasłoniętymi identycznymi metalicznymi gwiazdkami co Janet Jackson w roku 2004 na Super Bowl. „No i co robisz, ha?! Wstawaj!” Pomogła mi wstać. Jej ręce był bardzo delikatne, wbrew pozorom. „Robimy zebranie w salonie. Teraz!!!” I poszła błyskawicznie na dół ubrana w te czarne wyszczuplające gacie sięgające jej do talii, czarne rajstopy i czarne lakierowane szpilki. A ja zupełnie zmieszania całą sytuacją próbowałam się opamiętać i udać się do miejsca naszego „zebrania”.
             
                  Po chwili błądzenia między bezkresnymi czerwonymi korytarzami tego notabene burdelu, znalazłam się we wspominanym przez Burdel Mamę salonie. Reszta dziewczyn już tam była. Siedziały spokojnie na kanapie jak kurki na grzędzie. Mama stała przed nimi z twarzą wkurzonego taty, a obok niej dumne prezentował się około dwumetrowy mężczyzna. Bardzo seksowny mężczyzna. Idealnie ciemna indyjska skóra. Idealnie równo ogolone czarne włosy oraz czarna broda. Idealnie wyrzeźbione ciało złożone z soczyście naprężonych mięśni oraz twardych jak stal kości. Wyglądał bosko. Niczego mu nie brakowało. No może poza jakimś stylistą, bo był ubrany w zwykły biały T-shirt oraz opinające jego masywne uda dżinsy, co nie było czymś wyjątkowym na naszym tle. Po prostu prawdziwy mężczyzna, powiedziałaby moja mama… O której w ogóle nic nie wiem. „Pamiętajcie, że Jimmy jest tutaj, aby pomóc wam w każdej możliwej sytuacji, ONI są w gościach, więc muszą trzymać się naszych zasad i być nam posłuszni”. Nie specjalnie zainteresowałam się tym kim są ci ONI. Jimmy zbytnio przykuwał moją dziewczęcą uwagę. Nawet była taka piosenka M.I.A o tym samym tytule. (Sorki, że nie oryginalny klip, ale go tutaj nie ma.)


Już widzę te jego obsypane złotem ciało wyginające się w jej takt. Bóg. Istne bóstwo. „Oczywiście Mamo Tornado”. Odparły dziewczyny chóralnie jak nakręcane ręcznie zabawki. „A ty co się gapisz mała?!” Wzdrygnęłam się nie wiedząc jak mam się zachować. „Idź poznać swojego kolegę. Może przypomnisz sobie kto to kurwa jest. No już!” Tak jak Mama Tornado „prosiła”, skąd inąd dość głupi pseudonim, tak też zrobiłam. Pobiegłam za zupełnie nieznanym mi jeszcze mężczyzną.

Zanim dogoniłam seksownego giganta, mogłam popatrzeć sobie na jego szerokie niczym Amazonka plecy. „Wystarczyło, żebyś krzyknęła”. Jimmy odwrócił się. A ja raptownie się zatrzymałam. I zobaczyłam jego twarz. Piękną. Prawdziwie męską. I idealną oczywiście. Te jego duże i ciemnobrązowe oczy, które błyszczały jak gwiazdy na niebie, które wpatrywały się we mnie. Z wysoka. Niczym mój ojciec… którego również nie mogłam sobie zupełnie przypomnieć. Chciałam zadać Jimmy’emu kilka pytań, lecz nie mogłam ich wyjawić za pomocą swych ust. Próbowałam powiedzieć coś swoimi oczami. Zeszklić je nieco, aby wzbudzić w wielkoludzie jakiś rodzaj współczucia. „Tak, wiem, że jesteś niemową”. Na całe szczęście Jimmy zrozumiał o co mi i potrafił wyczytać z mych oczu to beznadziejne błaganie o pomoc. Było mi znacznie lepiej. Uśmiechnęłam się delikatnie. „Felicity wszystko mi powiedziała”. Ta informacja jeszcze bardziej podniosła mnie na duchu. „Chodź Elodie. Pokaże ci coś”. Pokiwałam twierdząco swoją główką z braku innych możliwych odpowiedzi.

Po chwili ponownego błądzenia między korytarzami, wyszliśmy z burdelu, a przede mną rozpościerał się przepiękny krajobraz. „I to jest moja droga nasze miasto, nasz dom, nasze Los Angeles”. Jimmy złapał mnie swymi wielkimi rękoma. „Podoba ci się?” Burdel stał nad Oceanem Spokojnym. Dokładnie na plaży z widokiem na idealnie niebieski ocean i idealnie niebieskie niebo, które razem tworzyły idealną całość. Ta cudowna bryza, która dotykała mojej delikatnej skóry. Nie mogło być lepiej, dopóki Jimmy nie obrócił mnie o 180 stopni i ujrzałam nasz… dom. Był cudowny. W stylu wiktoriańskim. Trzy piętrowy. W kolorze bieli, piasku i jasnego błękitu. Z tarasem na parterze i jednym balkonem na górze. Był po prostu domem dla dużych lalek jak Khia czy Humphrey. Domu z moich dziecięcych marzeń, które spełniło się na moich własnych oczach. Brakło mi słów. Nie wiedziałam jak mogę myśleć o tym miejscu. Było idealne. Odwróciłam głowę i spojrzałam się na niego, przytakując na zadane przez niego przed chwilą pytanie. Wtem z budynku wybiegła Ory. „Dziewczyny pytają czy pójdziesz dziś z nami na dyskotekę?” Nie widziałam żadnych przeciwskazań. Ponownie twierdząco pomachałam głową. „Iiiiii, to biegnę powiedziesz dziewczynom”. I pobiegła. Może nie mówiłam. I może nic się nie zgadzało. Ale zaczęłam czuć się coraz lepiej w tym osobliwym towarzystwie.