piątek, 3 lutego 2017

ODCINEK#3

             Wieczorem jeszcze tego samego dnia, poszłam z dziewczynami do klubu tanecznego o jakże urokliwej nazwie „Dollhaus”. Każda z nas ubrała się najlepiej jak tylko potrafiła. Pomimo tego, że nie wiedziałam skąd się tutaj wzięłam, wszystkie moje ubrania znalazły już swoje miejsce w „moim” pokoju, tuż obok erotycznej norki Felicity. W mojej garderobie, która rozmiarami przypominała mały kibelek, pośród kremowej sukienki w dziwne niebieskie wzorki, melonika, czerwonego kimona oraz kilku innych dziwnych kreacji znalazłam tą jedyną. Idealną na dzisiejszą okazję. Była tak idealna, że aż oślepiła mnie swoim wspaniałym blaskiem i zapomniałam jak wyglądała. Wraz z godziną dwudziestą pierwszą ruszyłyśmy, nie licząc naszego poczciwego Jimmiego, na podbój Los Angeles.

             Przed klubem stała kolejka równie kolorowo ubranych ludzi. Różowe boa. Biały kowbojski kapelusz. Nisko opuszczone spodnie jakiś nygusów. I wiele innych przedziwnych kreacji noszących swoich prawie sławnych właścicieli. Błyskawicznie ich ominęłyśmy i całą nasza piątka stanęła przed ogromnym, nawet większym od naszego Jimma wykidajłą. Był łysy. Jego skóra była idealnie biała. Pewnie dlatego miał na sobie czarny garnitur. Może nie lubi słońca. Do tego jeszcze staromodne okulary przeciwsłoneczne w stylu Neo i Trinity, i mamy cud miód ochroniarza tanecznego lokum. „Cześć. Zna nas co najmniej pół miasta, Mick Jagger oraz szef tego klubu. Pozwolisz?” Odparła zdecydowanie Khia, żując truskawkową gumę do żucia i trzymając się szlufek od swych obcisłych dżinsów. Wpuścił nas bez słowa. Zaimponowała mi tym. To było naprawdę coś.

W środku czekał na nas tłum roztańczonych i rozpalonych do czerwoności ciał. W uszach „Move Ya Body” Niny Sky.


           Zanim się obejrzałam, Khia ruszyła już w tany z zupełnie nieznanymi mi mężczyznami. Oprócz dżinsów miała jeszcze na sobie jeszcze jakąś kusą bluzeczkę z jakiegoś atłasowego materiału w kolorze czekolady, która trzymała się na zaledwie kilku sznureczkach, a pod spodem nie miała nic. Tylko swoje piękne jędrne dwie piersi. Włosy jak zawsze idealne. Wspaniale falujące w rytmie ruchów jej ciała. Na ustach czerwona szminka. I przypadkowe półprzeźroczyste brokatowe pantofelki na stopach. Była przecudowna. Niczego jej nie brakowało. Mnie brakowało w sumie wszystkiego. Nawet tego co ja tutaj robię. Tylko patrzyłam. I podziwiałam. Ten flirtujący z rzeczywistością obrazek. Gdy Khia tak sobie swobodnie tańczyła, nie mogłam oderwać wzroku od jej pełnych kobiecych bioder. Falowały. Prawo. Lewo. Prawo. Lewo. To było niesamowite. Nikt nie mógł odwrócić od niej wzroku. Włącznie ze mną. Wszyscy są w nią wgapiali jak w Mona Lisę i oczekiwali, że zaraz stanie się coś niezwykłego. Coś stanie się z ich duszami. Coś stanie się z ich nieużywanymi od pokoleń mózgami. Może wreszcie poznają ich prawdziwe zastosowanie. Ale to opowieść na inny czas. Piosenka się skończyła. Nawet gdy Khia przestała się poruszać w jej takt, to nikt nie przestawał obejmować wzrokiem jej boskiego ciała od czubka głowy, po najmniejszy paluszek jej filigranowych stóp. „Chodź, dołączmy do dziewczyn”. Złapała mnie zdecydowanie za rękę i poszłyśmy w stronę baru.

A tam czekały na mnie kolejne atrakcje. Ory próbowała zgadnąć, jaki drink trafi do danego faceta. Humphrey obserwowała wszystkich czarnoskórych mężczyzn w klubie. W sumie nie wiem dlaczego. A Analsandrea piła tequilę wpatrując się głęboko w kieliszek kiedy został już opróżniony z przeźroczystego płynu. „Coś dla ciebie, kochanie?” Khia zapytała tak jakby było oczywistym, że piję alkohol każdego wieczoru. Zdziwiło mnie to. Zaprzeczyłam kiwając swoją główką z prawej do lewej. „A ja wręcz przeciwnie moje drogie. Kolejka dla wszystkich przy tym stole!!!” To był prawdziwy gest ze strony Khii. Przynajmniej jak dla mnie. Nie wiem czy miała tyle pieniędzy, aby zapłacić za te hektolitry alkoholu, ale chyba nikt się nie przejął tym zbytnio. Usiadłam spokojnie na barowym krześle i zaczęłam się rozglądać, tak samo jak Humphrey, lecz w poszukiwaniu ciekawych ludzi, tak w ogóle. Pierwszego zauważyłam Jimmiego. Jak zwykle czujny i na posterunku. Drugą w kolejności zauważyłam dziewczynę. To chyba była dziewczyna. Mam przynajmniej taką nadzieję. Miała długie i piękne tęczowe włosy. Nie zdążyłam zbytnio przyjrzeć się jej twarzy, ale chyba była śliczna z tego co pamiętam. Widziałam też chyba jej chłopaka, cały wytatuowany i z puszystą brodą. Był całkiem przystojny. Podobał mi się, ale nie tak jak Jimmy, rzecz jasna. Zaraz obok stała jakaś blondynka. Miała podobną fryzurę do Marylin Monroe, a oczy wielkie jak moje pięści i całe różowe, też jak moje pięści, które okrywała różowa skóra. „Chodźcie! Idziemy na parkiet”. Moje rozmyślania zostały brutalnie przerwane przez nakaz naszej przywódczyni Khii. I znowu złapała mnie gwałtownie za rękę i zaciągnęła mimowolnie na parkiet.

Stanęłyśmy całą piątką na danceflorze. I Pan DJ zapuścił bit. Pussycat Dolls „Don’t Cha”.


Pierwszy dźwięk. Pierwsze uderzenie. Pierwsze wszystko. I nagle zaczęłyśmy tańczyć. Równo. Równiuteńko. Stałyśmy się jednym skoordynowanym tanecznym ciałem. Co po prostu znaczy, że stałyśmy się prawdziwą „formacją”. Pięć różnych dziewczyn. Gapie wszelakich płci wokoło. Moja krew zaczęła pulsować. Jak jeszcze nigdy dotąd. Moje ciało też zaczęło pulsować. Też jak jeszcze nigdy dotąd. A tu czas na refren. Moje cielesne zaangażowanie było coraz większe. I większe. I większe!!! Czułam się wspaniale. A wyglądałyśmy pewnie jak te wszystkie laski z teledysków nazywane powszechnie „piosenkarkami”. Khia robiła za liderkę naszego girlsbandu. Jak zwykle. Byłyśmy takie seksowne. I piękne. I wspaniałe. I takie super. I takie sprzeczne z normalnością. W tamtym momencie byłam nienormalna. Byłam niemoralna. Byłam seksowna. Byłam chyba prawdziwą kobietą. Nawet ta dziewczęca i zupełnie niewinna Ory obudziła w sobie rozerotyzowanego demona tańca. To było niewiarygodne. Nie obchodziło mnie nic. I nikt. To było zupełnie oszałamiające. Jedyne w swoim rodzaju. Czułam swoje biodra. Moje cudowne bioderka. Te same skromne i filigranowe bioderka, które jeszcze półgodziny temu praktycznie nie dawały, ani mi, ani całemu światu znaku życia. Byłam w transie. Nie pamiętam nic. Absolutnie nic. Dziura. Oczywiście poza tym, że bardzo mi się to spodobało. Ten szalony taniec. Ten wirujący seks. Niczego mi nie brakowało. Poza świadomością. Mojego ciałka. Świadomości samej siebie. I… I chyba już trzeci raz tego wieczoru zostałam wyrwana ze swojego słodkiego transu. Mimo tego, że piosenka się już skończyła, to ja chciałam więcej, i więcej, i jeszcze więcej!!!

Wróciłyśmy niespiesznie do baru i posiedziałyśmy jeszcze przy nim dobrych kilka chwil. W „domu” byłyśmy gdzie w pół do drugiej w nocy. Mama Tornado bardzo się nas wkurwiła, wyzwała od takich i tamtych, że co tak późno i w ogóle wszystko nie tak jak być powinno, ale to i tak nie mogło wybić mnie z dobrego humoru, którego nabrałam po ruszaniu tymi swoimi szalonymi bioderkami.