piątek, 17 marca 2017

ODCINEK#8

Pobudka. Telefoniczny budzik zadzwonił punktualnie o dziewiątej rano. Ja nadal dość obolała, potwornie zmęczona i jak nigdy dotąd zmieszana tym o czym myślałam aż do piątej rano, obudziłam się na tej samej salonowej kanapie. Jeśli jesteście w miarę obeznani w matematyce i tym podobnych sprawach, zapewne zdążyliście obliczyć, że spałam całe cztery godziny, co w prostym rozrachunku daje duże problemy z życiem danego dnia. A co do problemów, to niestety, ale nic nie wymyśliłam. Nic, a nic. Nic. W ogóle. Absolutnie. Totalnie.  A im bardziej chciałam znaleźć jakieś wyjście, to czułam się coraz bardziej przywalona tą całą sytuacją. Dosłownie. Literalnie. Seryjnie. Gorzej być nie może. Choć inni twierdzą zupełnie inaczej. Zawsze może być gorzej. Nie przeczę. I nie zamierzam z tym walczyć. W ogóle. Absolutnie. Totalnie.

              
Jak wyjść z kłopotów kiedy w sumie nie możesz nic zrobić i, tak jak w moim wyjątkowym przypadku, nic powiedzieć. Jedyne co mi chodziło po głowie, to czekać na łut szczęścia, że jednak przemówię albo gdy tylko znajdzie mnie jakaś dobra okazja, pójść na całość. No i jakby los postanowił spłatać mi figla, do salonu weszła Mama Tornado. A ja… A ja zamarłam. Okazja objawiła mi się przed oczami. I wołała. I błagała. I krzyczała. „Idź na całość!”. A ja… po prostu nie mogłam. Jak miałam powiedzieć to co niewypowiadalne? Tym bardziej gdy „niewypowiadalne” w mojej sytuacji jest synonimem słowa „wszystko”. Wstałam. Od czegoś trzeba zacząć. I zaczęłam stawiać malutkie kroki. Mama stała obok półki i szukała jakieś książki. A ja szłam. I byłam co raz bliżej. I bliżej. I co raz śmielsza. I co raz bardziej przerażona. I stanęłam. Stanęłam tuż za nią. Patrzyłam się przez chwilę na jej szerokie plecy. Nie wiedziałam co się zaraz stanie. „Czego chcesz?” Zapytała mnie wertując kolejne strony jakiejś przypadkowej książki. A ja nadal milczałam. I nawet przestałam na chwilę oddychać. Szukałam języka. Szukałam słów. Szukałam odpowiednich nerwów w swoim ciele, aby je w końcu wypowiedzieć. Połknęłam ślinę. I powiedziałam… „Jesteś popierdolona…” Cisza. Głucha cisza. Ja. Mama. I cisza. „Coś ty powiedziała?” Spokojnie zapytała. A ja już nie mogłam nic powiedzieć. To tyle. I nie będzie więcej. Chyba już nigdy. „Coś TY powiedziała?!”  Zapytała już zdecydowanie głośniej. Ja już byłam blada jak ściana. Kolana się pode mną uginały i trzęsły jak galaretka. Nie wiedziałam czy mam uciekać. Czy mam się skulić. Czy mam sama się ukatrupić. „COŚ TY POWIEDZIAŁA?!” Zrzuciła się na mnie. Nawet nie miałam szansy na unik. Złapała mnie za szyję. I przygwoździła do ściany. Nie miałam jak się bronić. Ale coś musiałam robić. Aby się nie poddać. Aby się nie oprzeć tym jej wielkim łapskom. Jak oszalała machałam tymi swoimi wątłymi nóżkami. Tak machałam, tak wierzgałam, że aż walnęłam ją w krocze. To musiało ją boleć. Bo mnie puściła i skuliła się w sobie. A ja upadłam otumaniona na podłogę. Nie czułam gardła. Nie czułam krtani. Nie czułam praktycznie nic. Próbowałam złapać oddech. Złapać powietrze. Tyle ile się dało. Jak najwięcej. Jak najszybciej. Byle starczyło tchu. Byle starczyło, aby przetrwać. Mama ogarnęła się szybciej ode mnie i znowu mnie złapała. Tym razem za brzuch. I znowu mnie przygwoździła do ściany. Byłam w potrzasku. Byłam uwięziona. Byłam przerażona. Jak się miałam ratować?! Czułam, że zaraz trzewia mogą wyjść mi tylną częścią organizmu. Na szczęście mogła dotknąć swoimi małymi rączkami ściany. I nagle, i nie wiadomo skąd, zaczęłam nabierać wewnątrz swojego ciałka jakiegoś niebywałego animuszu. Zapału. Energi. Napierałam na tę ścianę z taką siłą, jak jeszcze nigdy dotąd. I bach! Odepchnęłam się. I siebie. I Mamę. Nagle totalny brak równowagi. Istna antygrawitacja. I zobaczyłam ten kryształowy stolik. Stał tuż za plecami Mamy Tornado. Już wiedziałam co się zaraz stanie. Jedyna moja reakcja w ciągu tych milisekund. „Schowaj się za całym cielskiem Mamy Tornado… i zamknij oczy”. TRACH! TRZASK! BRZASK!

             
I znowu cisza… Tak samo jak o tej trzeciej w nocy. Serce waliło mi jak jeszcze nigdy w moim życiu. Oddychałam równie szybko. Ja leżałam na Mamie. Czułam jej ciepłe ciało. Miałam zamknięte oczy. Nie chciałam ich otwierać. Zbytnio się bałam tego, co mogłam zobaczyć w około siebie. Ale musiałam to kiedyś w końcu zrobić. I zrobiłam. I otworzyłam. Pierwszy widok, salon w poziomie. To znak, że żyję. I że leżę. Postanowiłam wstać. Nadal wpatrując się w głębie salonu. Gdy tylko znalazłam dogodną pozycję, przekręciłam swoją głowę i spojrzałam na Mamę

(Brak słów i cisza)

Zamarłam…

Mój Boże… Jezu… 

Widok był… bardzo drastyczny. BARDZO drastyczny. Tak drastyczny, że nawet nie wiem czy chcę o tym pisać, ale chyba powinnam…

Wokół głowy Mamy Tornado powstała wielka szkarłatna i krwawa aureola. Jej oczy wywróciły się białkami na zewnątrz. Z czoła wylewały się małe stróżki krwi, które spływały po kawałku szkła wbitego w jej czerwone czoło. A usta.. A usta były szeroko otwarte.

A ja patrzyłam… Patrzyłam na to truchło. Na to nieoddychające już truchło. I nie wiedziałam co teraz mam zrobić. Byłam w głębokim szoku. W tak głębokim, że nic nie czułam. Absolutnie nic. Tylko zimną śmierć na której leżałam okrakiem. I gapiłam się jej prosto w mordę. Nieżywą… I obrzydliwą mordę.

Nagle do pokoju weszło dwóch facetów. Gadali ze sobą. Byli dość rozbawieni sobą. Jeden z nich miał w rękach wielką „profesjonalną” kamerę. „Co do chuja…” Powiedziałam do siebie w myślach. Tak samo powiedzieli i oni. I zamarliśmy. Patrząc na siebie z szeroko otwartymi ślepiami. Powiedzieć, że ta sytuacja była krępująca, to jakby nic powiedzieć. Kilka sekund później do pokoju weszła Khia. I była w równie wielkim szoku jak nasza trójka. „O Gmerto” Nie wiedziałam co to znaczy. Ponownie spojrzałam na Mamę… I chyba… umarłam… A może i nie?

Chyba zaczęłam śnić na jawie. W tle Demi Lovato i „Cool For The Summer”.

        
            Cała nasza piątka wsiadła do naszego ukochanego kubańskiego auta. Ubrane w kuse podkoszulki, bez staników, krótkie dżinsowe szorty i trampeczki. I jedziemy. W stronę słońca. Zachodzącego słońca. Idealnie pomarańczowego. Na tle idealnie różowo-czerwonego nieba. Wiatr we włosach. Totalna swoboda. I szczęście. I śmiech. Czysta beztroska. I nieskrępowana niczym radość. Tego bym chciała. Czemu tego nie mam? Czemu znalazłam się w tym burdelu? Co takiego się stało, że się tam obudziłam? I żyłam przez te kilka tygodni. Nie wiem. Ale w tym momencie mam to w dupie. Słyszysz świecie! W DUPIE!!! A piosenka się kończy. A my… A my? A my… jedziemy dalej. A gdzie? Tego nie wiem…

piątek, 10 marca 2017

ODCINEK#7 (7.2)

               Ósma wieczorem. Impreza trwała w najlepsze. Ludzie ani myśleli o tym, by się już zwijać. Wręcz przeciwnie. Byli co raz bardziej nakręceni na dobrą zabawę i w ogóle wszystko co… zabawne. Ja postanowiłam odpocząć nieco od tych imprezowiczów i zaszyłam się w jakimś pokoju. Oczywiście w tym takim najładniejszym w posiadłości. A co! Zapłaciłam za to miejsce, po części, ale zapłaciłam, więc wymagam. I taka moja uwaga dla tych wszystkich czytających ten blog mężczyzn, jeśli myślicie, że każda dziewczyna jest wstanie stać w butach na ośmiocentymetrowym obcasie przez kolejne dwadzieścia cztery godziny, to się grubo mylicie Panowie.

Wracając, spokojnie sobie siedziałam w jednym z tych najładniejszych pokoi na wielkim łóżku z chyba jedwabną pościelą i przeglądałam jak każdy zwykły mieszkaniec tej planety Fejsa. Aż tu nie wiadomo skąd, a przynajmniej ja tego nie wiedziałam, w sąsiednim pokoju, a w sumie nawet to był jeden pokój, bo obok był taki, powiedzmy taki salon, zaczęły rozmawiać ze sobą Khia i Mama Tornado. Nie wiedziałam skąd wzięła się tutaj Mama Tornado. Szczerze, to chyba nawet nie jestem pewna czy któraś z nas zaprosiła ją na urodziny Ory. Tak czy siak, zaczęło się od rozmowy. W sumie typowej dla Mamy, czyli dość głośnej, ale jednak w miarę spokojnej. Co średnio mnie to zainteresowało. A chwilę potem, dziewczyny robiły się co raz głośniejsze. I głośniejsze. To już było nieco bardziej niepokojące. Dlatego postanowiłam podejść do drzwi dzielących mój azyl od saloniku i trochę je po szpiegować. No i szczerze, to nic nie zrozumiałam z tego co mówiły. Brakowało mi szklanki. Wtedy na pewno coś bym wyhaczyła, a tak? Do kitu. Już chciałam odejść od drzwi, ale usłyszałam krzyki. Nie wiedziałam czyje. Stanęłam tyłem do drzwi. Nieco skulona. Dość przestraszona. I bardzo niepewna. Trochę się bałam je otworzyć. Nie wiedziałam czego się mogę spodziewać. Co miałam zrobić? Krzyczeć?! Uciekać?! Chronić się?! Bronic?! Później usłyszałam jakby jakieś latające przedmioty. Robiło się co raz bardziej niebezpiecznie. Nie miałam wyjścia. Musiałam coś zrobić. Weszłam. Do salonu.

A w tym salonie, na tej podłodze, podłodze wyłożonej mięciutkim i czyściutkim dywanem, szarpały się Khia i Mama Tornado. I to mocno. Bardzo mocno! Szarpały się za ciuchy. Za swoje gładkie włosy. I za swoją wypielęgnowaną skórę. Nawet na ziemi leżała potłuczona lampa. Taka w sumie ładna. Co oznacza, że te szarpanki, to nie byle co. Jedynie co mi przychodziło wtedy do głowy to jedno pytanie. I co teraz? I CO TERAZ?! Nie wiem!!! Pomocy! Potrzebuje wsparcia. Jakiegoś faceta. Psychiatra też byłby wskazany. Ale musiałam jakoś zareagować. Przecież nie mogłam się tak gapić. Khia mogła stracić wszystkie swoje białe zęby, a co gorsza swoje piękne czarne włosy. Odruchowo podeszłam do nich i próbowałam je rozdzielić. Nie wiedziałam jak mogę to zrobić. Więc się na nie rzuciłam. Stałam się trzecią w tej nierównej walce. Najpierw któraś z nich pociągnęła mnie za ucho. Potem poczułam, że ktoś złapał mnie za tyłek. A na dodatek ktoś zaczął łaskotać moje wrażliwe łydeczki. Po tym kilku sekundowym tarmoszeniu wylądowałam na kanapie. Całe szczęście, że na kanapie. A nie na stoliku obok, albo za oknem. Byłam totalnie ogłuszona i nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nic zrobić. Jakby totalnie wypadł mi mózg z głowy. I nic. Ani wstać. Ani siedzieć. Ani nawet nie wiadomo, jak to wszystko trzeba było zrobić. Usłyszałam tylko jakiś klaps. KLAPS! Jakoś tak. I potem jakby ktoś upadł na podłogę. BAM! I upadł. A potem chyba zobaczyłam przed swoimi oczami Mamę Tornado. Chyba, bo widziałam czerwone usta i blond grzywę, więc to chyba była ona. A Ona złapała mnie za ramiona i postawiła przede mną. „Wiesz, że nie wolno wtrącać się w nie swoje sprawy!!!” Najpierw mnie spoliczkowała. „A TO ZA TO, ŻE PODNIOSŁAŚ NA MNIE SWOJĄ ZASRANĄ ŁAPĘ!” I walnęła mnie chyba w nos. Z tego co pamiętam. Bo niewiele zapamiętałam. Ostatnia pewną rzeczą było to, że jak się złapałam za ten nos, to miałam krew na rękach. A potem… pewnie zemdlałam.

 Czas bliżej nieokreślony. Nieco zamroczona obudziłam się na kanapie w naszym burdelowym salonie. Na dodatek wszystko mnie bolało. Od przedziałka, aż po czubek dużego palca u mej lewej stopy. Próbowałam wstać, ale jedynie co mi się udało, to zmienić swoją pozycję z leżącej na siedzącą. Nie miałam na nic siły, ani tym bardziej ochoty. Jedynie co byłam wstanie zauważyć, a dokładnie to usłyszeć, to cisza. Przytłaczająca. I piętnująca. Nikogo nie było wokół. Tylko ja. Spojrzałam na zegarek. Trzecia w nocy. No nieźle mnie ta Mama urządziła. Po chwili kontemplacji nad tym faktem, próbowałam przypomnieć sobie co takiego się stało na tych urodzinach i… I ni w ząb nic nie pamiętałam. To chyba już trzeci raz kiedy nic nie pamiętam i nie wiem co się działo ze mną przez kilkanaście ostatnich godzin. Bardzo nieprzyjemne uczucie. „Spokojnie, jeszcze żyjesz”. Zza ściany wyszła Felicity. Mój niepisany anioł strój. Jak zwykle piękny i seksowny. Ubrany w czarą sukienkę na grubych ramiączkach sięgającą jej do połowy ud i jeszcze z prostokątnym dekoltem. Także wspaniała kreacja. A na stopach klasyczne czarne połyskliwe szpileczki. Od razu w myślach zapytałam co się stało i dlaczego tak wszystko mnie boli. „Mama Tornado nieźle ciebie poturbowała. Podobno „zakłóciłaś” jej rozmowę z Khią”. Felicity przyniosła na srebrnej tacy szklankę wody oraz mokry okład, pewnie na moją głowę, albo na nos, albo na to i na to, a ona sama, usiadła naprzeciwko mnie. „Na szczęście nikt z gości nie zauważył tego incydentu i wszystko jakoś dziewczyny zatuszowały. Gdyby nie one, to te urodziny zamieniłyby się w medialną katastrofę”. To mnie trochę uspokoiło, choć byłam też ciekawa co się działo z Khią. „Spokojnie. Jest cała. To nie pierwszy raz kiedy spotyka ją coś takiego”. Ta informacja już nie była taka uspokajająca, ale i tak poczułam się nieco lepiej. „Nie traktuj tego co teraz powiem, jako poradę czy coś w tym stylu, ale musisz coś tym zrobić. To już drugi raz kiedy ona doprowadza ciebie i dziewczyny do takiej sytuacji”. Felicity położyła swoją dłoń na mojej dłoni. „… I do takiego stanu”. Co prawda, to prawda. Co może się stać za tym „trzecim razem”? Wpadnę w śpiączkę? Stracę rękę? Stracę czucie? Stracę życie? Nie wiem. „Może nie jestem najbardziej wiarygodną tutaj osobą, ale możesz na mnie liczyć”. Uśmiechnęła się. Wzięła swoją dłoń. I wstała. „Pozwolisz, że wrócę do siebie. A ty przemyśl to. Napij się wody. I przyłóż to sobie do głowy. Powodzenia!” Odparła Felicity dając mi ten okład w dłoń. I sobie poszła. A ja zostałam w tym salonie z zimnym ręcznikiem w łapie, szklanką gazowanej wody na stole i swoimi myślami w mojej pustej głowie.

piątek, 3 marca 2017

ODCINEK#7 (7.1)

              Chyba jeszcze nie wspomniałam, ale tutaj w Los Angeles jest prawdziwie gorące i słoneczne lato. A skoro pogoda sprzyja to przydałoby się urządzić jakieś przyjęcie. I akurat dzisiaj, czyli dwunastego sierpnia 2016 roku, w ramach tego wprost idealnego lata, swoje urodziny obchodzi Ory. Osiemnaste urodziny. Co prawda to nie są dwudzieste pierwsze urodziny, tak ważne dla każdego amerykańskiego nastolatka z kontem na Instagramie, ale jednak nasza słodka Ory jest co raz bardziej stara i nie ma czego ukrywać, ale powoli będzie musiała się żegnać z sielskością i radością swojej niewinnej młodości…

               Ta, jasne! Co ja opowiadam! Mam dopiero szesnaście lat. Co ja mogę wiedzieć o tej mitycznej dorosłości, która jest taka poważna i… poważna. Olejcie to. Bądźcie młodzi i szczęśliwi. Na zawsze! Bez względu na swój wiek. Można być wieczną dwudziestką-piątką. Na pograniczu młodości i dorosłości. A nawet można być wiecznym dzieckiem, któremu się coś ciągle nie podoba. Niektórzy teoretycznie poważni i dorośli panowie w garniturach zachowują się jak totalne dzieciaki. No niestety…

              A wracając do sedna dzisiejszego wydarzenia. Dzisiaj urządzamy dla Ory przyjęcie urodzinowe. Na szczęście nie u nas. Nie w naszym pięknym i cudownym burdelu, który tak kochamy i uwielbiamy. Tylko w specjalnym „imprezowym domu”. Na wzgórzach Hollywood. Tak, tak. To nie jest żaden żart. Z tego co wiem, to Khia załatwiła to piękne miejsce specjalnie na tą okazję. W gwoli wyjaśnienia, imprezowy dom, to taki dom, który można wynająć na kilka dni. Taka chata oferuje pełne luksusy, jakie nie śnią się zwykłym ludziom, a tym bardziej nastoletnim prostytutkom. Dla przykładu, w naszej idealnej imprezowej rezydencji jest kilka dużych sypialni i łaźni, dla tych bardziej kochliwych imprezowiczów. Do zestawu dołącza taras z basenem oraz z widokiem na całe LA. Podobno widok wieczorem jest jeszcze bardziej zniewalający niż za dnia. A na dodatek na tym tarasie bar z najróżniejszymi alkoholami z całego świata i najbardziej kalorycznymi przekąskami na zachodnim wybrzeżu. Jeśli wam jeszcze mało, droga dziewczyno i drogi chłopaku, za barem stanie przystojny barman z odsłoniętym torsem lub urodziwa barmanka z ogromnymi silikonowymi piersiami zakrytym najmniejszym bikini dostępnym na Amazonie. No i tak mniej więcej to wygląda. Zazdro, co nie?
              Wracając jednak to meritum. Nieoficjalnie przyjęcie zaczęliśmy w południe. Bo oficjalnie zacznie się wtedy, gdy Ory przybędzie do wspomnianej posiadłości, a może to chwilę zając, tym bardziej, że sama solenizantka nie wie o tej imprezie. Co do gości, zostali zaproszeni tylko najbliżsi przyjaciele… z Facebook’a oczywiście, zarówno z Ory, jak i każdej z nas osobna. No oprócz mnie, bo go jeszcze nie założyłam. Dokładnie zaprosiłyśmy jakieś dwieście pięćdziesiąt osób. Każdy z gości miał ubrać się w strój kąpielowy, najlepiej w jakiś kwiatowy motyw. A jeśli tak owego nie mieli, to powinni przynieść jakikolwiek kwiat, byle był widoczny na ich wydepilowanych ciałach. Do tego jeszcze wielkie i kiczowate dmuchane basenowe zabawki w kształcie łabędzi czy różowych donatów pływające po wodnej tafli, aby było na czym robić zdjęcia w wodzie. Roznegliżowani barmani i barmanki gotowi do przelewania strumieni alkoholu. No i muzyka. Bo bez niej nie ma żadnej dobrej imprezy. Przy takiej okazji jak impreza urodzinowa na basenie, jednej nie może zabraknąć. Ulubionej piosenki naszej słodkiej solenizantki, czyli „My Neck My Back” autorstwa Khii. Ale nie tej naszej, tylko takiej czarnoskórej.


Impreza się rozkręcała coraz bardziej. Wraz z godziną czwartą po południu wszyscy najważniejsi goście już się pojawili i popijali kolorowe drinki, tańcząc w rytm muzyki albo rozmawiając z innymi zaproszonymi osobistościami. A wśród tych wszystkich „osobistości” byli na przykład NeNe Leakes, ta taka fajna pani z „Fashion Police”, dzieciaki z „#RichKids of Beverly Kids”. Nawet Jimmy był. Cały i zdrowy ku mojej radości. I siostry Anal. Tak, tak. Anal ma siostry. Dokładnie to trzy. Wszystkie blondynki. Wszystkie o nieco ciemniejszej skórze. Analloberta. Najniższa i najszczuplejsza ze wszystkich sióstr. Analobellah. Równa wzrostu Anal. Jej czoło zakrywała grzywka w stylu Taylor Swift z czasów płyty „Red”. I Analaxandra. Powiedzmy… grubokoścista. Taki to tercet egzotyczny. Nawet z dużym zainteresowaniem wysłuchałam ich rozmowy z naszą trójką, to jest mną, Khią i Humphrey. Gadały o jakiś modowych pierdołach. Ale muszę przyznać, że siostry Anal są bardzo sympatyczne. Polubiłam je. Mam nadzieję, że będziemy miały więcej okazji do spojrzenia sobie prosto w nasze imigranckie oczy.

Nadal jednak nie było śladu najważniejszego gościa dzisiejszego przyjęcia, czyli Ory. Tak jak podejrzewałyśmy, wraz z wybiciem na lokalnych zegarkach wspomnianej już przez mnie godziny czwartej, solenizantka mogła pojawić się w każdej chwili. A skoro zaczęłam o niej mówić, to znaczy myśleć, to właśnie w tym momencie ujrzałam ją w drzwiach wejściowych na taras tego pięknego domu. Ach ten blask bijący z jej twarzy o jasnej karnacji. Wyglądała niczym morska bogini, która właśnie wyszła z idealnie niebieskiej wody. Ten dla Ory typowy kołtun nagle stał się równą i piękną blond kulą idealnie moszczącą się na czubku jej głowy. Taka blond Amy Winehouse. Tylko taka która nie pali i nie ćpa byle gdzie. Niedbale wpięte kwiaty i motyle znalazły swoje zasłużone miejsca. Kwiaty wokół kuli, tak by stworzyły wianek takiej rusałki i zakryć ewentualną linię, że tak powiem, styku kuli z głową właścicielki. A motyle, dokładnie to dwa, na czubeczku owej kuli. Co do reszty stylizacji, to miała na sobie perłowo białe bikini, oczywiście idealnie leżące na jej świetlistym ciałku, oraz kardigan z półprzeźroczystej siateczki w ogromne kolorowe motyle. A do tego jeszcze odsłaniające jej filigranowe stópki kryształowe pantofelki, które mieniły się całą feerią barw. „Solenizantka wstąpiła na tarasy, baby!” Wszyscy spojrzeli w jej stronę. Wszystkie dwieście pięćdziesiąt par hollywoodzkich oczu. Nikt nie mógł oprzeć się spoglądaniu na Orianę. Jakby ktoś to zrobił, to myślę, że od razu by upomniałaby się o atencję dla swojej osoby. Nie tylko było widać, że jest królową dzisiejszej imprezy, ale też czuć. Ten blask. Nieźle dostałam nim po mordce.

Cała nasza czwórka nie mogła wyjść z zachwytu. Ory wyglądała jak jeszcze nigdy dotąd. Jeśli tak właśnie wygląda dorastanie to ja też tak chcę. Tu i teraz. Natychmiast! I nic, ani nikt nie zmieni mojego zdania. „I co powiecie? Nie przesadziłam trochę?” „Skądże, wyglądasz super”. Szczerzę mówiąc, to chyba Khia tak naprawdę nie sądziła. Na jej miejscu też bym była nieco zazdrosna. Żeby wyglądać lepiej niż „ja”?! Toż to istna zbrodnia przeciwko mojej skromnej osobie. Co w skrócie oznacza poważne wykroczenie. „Jestem z ciebie dumna. Dorastasz kochanie!” Nie można było odmówić prawdy słowom Humphrey. Przynajmniej ja mogę się z nimi zgodzić. Słodka Oriana zamienia się w seksowną królewnę nabrzeżnych dyskotek, zarazem pozostając niedostępną blond syreną, która każdego poranka wraca do wód oceanu z tych pełnych alkoholu imprez. Fajnie… Co prawda nie mogłam powiedzieć jej nic miłego, ale próbowałam tak pokazać tą radość z jej szczęścia swoimi oczami, że chyba oślepłam albo złapałam z nią dobry kontakt, że nic nie musiałam mówić. A DJ zapuścił bit „Tambourine” Eve, więc nie mogłyśmy się oprzeć i ruszyłyśmy na parkiet. Całą naszą piątką.



I w tym momencie powinnam kontynuować historię, ale pozwolicie, że ciąg dalszy nastąpi dopiero w kolejnym odcinku. Także, do zobaczenia!

piątek, 24 lutego 2017

ODCINEK#6

               Ostatniej nocy zastanawiałam się jak to się stało, że tutaj jestem. Pewnie myślicie, że robię to ciągle, prawda? No muszę was rozczarować, ale tak jednak nie jest. Powinnam chyba myśleć o tym ciągle. W nieskończoność. Rozważać wszystkie możliwości dwa, trzy, a nawet i cztery razy. A ja robię to tylko nocą. Kiedy nikt nie widzi. Kiedy nikt nie czuje. Kiedy nikt nie pyta. I tak sobie wyobrażam swoją przeszłość. Raz, że byłam adoptowaną córką Brandżeliny i przez ich rozwód musieli się mnie pozbyć. Albo innym razem, że to tylko sen i na pewno się nie długo obudzę. To akurat najmniej atrakcyjna wizja. A jeszcze innym, że jest to moje drugie życie. Tylko jakoś załapałam się już na jej późniejszą fazę. I tak szczerze, to w ogóle chyba mnie to nie obchodzi. Co zmieni w moim już i tak popieprzonym życiu wiedza na temat mojej przeszłości. Może była do kitu. Może była przepełniona narkotykami i… no i właśnie tym co teraz przerabiam w pewien sposób. A może i było super. Może byłam wielką gwiazdą. Na przykład Marylin Monroe. Albo jej mniej znaną naśladowczynią Jayne Mansfield. Po co ja nad wszystkim rozmyślałam. Sama już nie wiem. Po chwili zamknęłam oczęta i powiedziałam nara…

             A obudził mnie świt. Świt intensywnie pomarańczowego i idealnie okrągłego słońca na błękitnym niebie. Cudowny był. Mogłabym tak na niego patrzeć w nieskończoność… Już chciałam wrócić sobie do błogiego snu, gdyż tu nagle dopadła mnie druga pobudka. Dziewczyny. Ory, Humphrey i Anal. Wydzierały się z samego salonu, który był na parterze naszego pięknego pałacu w iście wiktoriańskim stylu. A oto ich przykładowe okrzyki. „Rusz się!” „Śniadanie wystygnie, chodź tutaj i idziemy”. Albo moje ulubione. „… dupy nie będą za tobą czekać w nieskończoność”. No cóż. Nie miałam wyboru. Ruszyłam się. Wstałam z łóżka. Ubrałam się. Normalnie i typowo. Jak na młodą dziewczynę przystało. I zeszłam na dół. A tam dowiedziałam się, że się źle ubrałam. „Elodie, co to ma być? Idziemy w miasto do cholery. Musimy ciebie jakoś odpicować”. Oparła Humprey. „Zobaczę czym mam jakieś czarne róże. Będą idealnie korespondowały z twoją cudowne jasną cerą”. Powiedziała leniwie Anal trzymając w ręku papierosa. I wróciłyśmy na górę. W drodze do mojego pokoju zorientowałam się też, że jak dziewczyny wcześniej mówiły o tych dupach, to miały na myśli męskie dupy. A to dupa rzadka w naszych progach. A przynajmniej tak mi się wydawało.

            Gdy już wszystkie cztery weszłyśmy do mojego pokoju, Ory zajrzała na mojego „nie mojego” laptopa i zarzuciła bit. Konkretnie Charli XCX „Break The Rules” i się zaczęło.




Poszukiwanie odzieżowego złotego graala. Humphrey wraz z Anal weszły do mojej garderoby i zaczęły grzebać w materiałach. W istocie mogło to trwać zbyt długo, nie mam tak ogromnej ilości ciuchów, nawet w porównaniu do minimalistycznej Anal, dlatego po chwili wróciły do mnie i Ory z kilkoma propozycjami dla skromnej „moi” jak to się w mówi we Francji. „Rozbieraj się”. Nie mogłam nie zgodzić się z prośbą Humphrey. Po kilku sekundach byłam gotowa rozpocząć pokaz mojego „ot-lumpeksu”. Propozycja numer jeden. Disco ponad wszystko. Biała koszula. Świecące złote spodnie dzwony. I peruka. Afro. Loża modowych szyderczyń pokazała kciuki w dół. Propozycja numer dwa. Styl na techno syrenę prosto z śmietnika współczesności okraszony srebrnymi butami na przeogromnym koturnie. „Nuda”. A jak Anal mówi, że nuda, to naprawdę była nuda. Propozycja numer trzy. Tylko Ory otworzyła szeroko oczy. W sumie nie wiem dlaczego. Bo była to czarna sukienka ciotki klotki zza miedzy. I propozycja numer cztery. „Super”. To Humphrey. „Jupi!!!” To reakcja Ory. „Ja pierdolę, ale blaza”. A to Anal. A ta „blaza” to ciemno bordowa sukienka bez rękawów, wisząca z gracją i dystynkcją na mojej delikatnej szyi oraz sięgająca do moich nieco kościstych kolan. I tak ubrana w tą blazę mogła wraz z dziewczynami ruszać w miasto. A propos dziewczyn, co do ich kreacji, to były one dość podobne do mojej bordowej sukienki. Humprey założyła zwiewną białą sukienę na cieniutkich ramiączkach. Przy sprawnym wzroku można było zauważyć jej sutki, wprost idealne sutki w istocie. Ory przyodziała sukienkę żółtą i bez ramiączek. A Anal czarną z tylko jednym rękawem na jej lewej ręce, bo przecież nie można zasłaniać swoich kolorowych ozdóbek w postaci tatuaży, prawda? Jeszcze tylko jakiś fajny makijaż, seksi szpileczki i mała torebeczka na cenciaki w rękę, i tak wystylizowane mogłyśmy opuścić nasz kochany burdel, zmierzając w stronę centrum tego dzikiego miasta. Po raz drugi zresztą. Po raz drugi bez Jimmiego, którego szczerze mówiąc dawno nie widziałam…


Wieczór. Ulice Los Angeles. Piękne świecące się ulice Los Angeles. I my. Nasza seksowna i zaiste kłopotliwa czwórka. W tym aucie. W tym czerwonym kubańskim cabrio. No wyglądałyśmy wspaniale. Stylówka była. I nie ma co do żadnych wątpliwości. Nawet jakiś dziadek po czterdziestce zatrąbił na nas. Choć może nie podobał się manewr Anal, bo to ona zasiadła z kierownicą. Zajechałyśmy pod jakiś przypadkowy klub. Z zewnątrz wydawał się być fajny. Wchodzimy do niego bez żadne problemu, rzecz jasna. A tam tłum ludzi, rzecz jasna. I głośna muzyka. Rzecz jasna. „Poczekajcie tu, zobaczę czy gdzieś jest wolny stolik czy coś”. Humphrey ruszyła na poszukiwania naszej ewentualnej oazy, a my ruszyłyśmy na parkiet trochę potańczyć. Trzeba w końcu kiedyś wyzwalać się z siebie to nieokiełznane, a zarazem nieco skrępowane zwierzę parkietu.
 
Po dwóch tańcach, Humphrey wróciła do nas i powiedziała byśmy za nią poszły. Spodziewałyśmy się, że chodzi o upragnione przez nas wolne miejsce, jednak pokazała nam coś, a dokładniej to kogoś zupełnie innego, niż tego oczekiwałyśmy. „Patrzcie na to”. Wskazała na faceta. A facet jak facet. Był całkiem przystojny. Gadał z jakimś innym, równie przystojnym facetem. Na pierwszy rzut oka nie wiedziałam o co może chodzić Humphrey, jednak po wnikliwszej obserwacji, dojrzałam w tylnej kieszeni jego spodni portfel. I chyba dotarło do mnie, o co może chodzić naszej czarnoskórej koleżance. Skąd inąd te myśli były bardzo rasistowskie. Czarna dziewoja i kradzież. Po prostu synonimy, prawda? Dla mnie jednak nie, ale cóż poradzić, zachowała się jak zachowała i tu żadne stereotypy nie wchodzą w grę. „Potrzebujemy trochę grosza, prawda?” Wiedziałyśmy już co się szykuje. Będzie niebezpiecznie. Będą wybuchy. I będzie ucieczka przed policją lub, jak w filmie z bardzo okrojonym budżetem, ochroniarzami klubu. Dlatego postanowiłyśmy nie angażować się w eskapadę Humphrey i grzecznie stanąć kącie, oczekując na ewentualny nieprzychylny rozwój zdarzeń. Hummy z lekkością gazeli, cokolwiek to znaczy, podeszła do pary przystojniaków i zaczęła z nimi rozmawiać. Nie wiem o czym. Ni stąd, ni zowąd, jeden z facetów odszedł, pewnie poszedł po drinka albo do kibelka, a Humphrey zaczęła się subtelnie przymilać się do pozostającego przy jej boku chłopaka. Tuli tuli, kizi mizi, uśmieszki i błyszczące z zauroczenia oczy. Mijały kolejne słodko pierdzące minuty i stało się to, co miało się stać. Humphrey pocałowała seksownego nieznajomego. Najwidoczniej tak dobrze całuje, że chłopak nawet nie poczuł jak w miedzy czasie dziewczyna chwyciła wystający z jego tylnej kieszeni portfel, chowając go… chyba między pośladki, ale nie jestem tego całkowicie pewna. Pocałunek się skończył, a Humphrey czym prędzej podziękowała uroczemu mężczyźnie za mile spędzone kilka minut i przybiegła do nas. „Mam dziewczyny! Mam!” Hummy wydała się być bardzo zadowolona ze swojego występku, dlatego nie przerywałyśmy jej tej chwili triumfu. Została jeszcze tylko jedna rzecz do zrobienia. Uciekać z tego klubu zanim przystojniak skapnie się, że nie ma swojego portfela. Długie nogi za pas. Wyjście z klubu. Wsiad do samochodu. Radio. A w radiu „Trouble” Neon Jungle. I jechać. I nie oglądać się za siebie.

 

Gdy już miałyśmy kaskę, w papierze oczywiście, bo kartami płatniczymi gardzimy jak mało kto, poszłyśmy na hamburgery, do jakiegoś stylowego baru, niczym z teledysku Cee Lo Green’a „Fuck You”. Fajny był ten teledysk. Tak samo jak i bar. A hamburgery były przeciętne. Co nie zmienia faktu, że w takim towarzystwie, wszystko staje się fajne. I tak w sumie skończył się ten dzień. Nad ranem wróciłyśmy do domu i nawet Mama Tornado tego nie zauważyła. Ha Ha! Osiągnięcie życia zaiste!

piątek, 17 lutego 2017

ODCINEK#5

              Kolejny dzień. Kolejna przygoda. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam. Nic nie poradzę. Jestem dziewczyną z fantazją i lubię nieco przekoloryzować swoją niedaleką przyszłość. Taka jestem. A co do dzisiejszych przygód… Cóż, ten dzień był zupełnie inny niż wszystkie, które tutaj, w tym erotycznym przybytku, do tej pory przeżyłam.

Południe. Wylazłam ze swojej przeuroczej norki, gdzie grzebiąc w Internecie przez ostatnie kilka dni próbowałam umiejscowić swoje jestestwo w tych wszystkich szalonych wydarzeniach mających obecnie miejsce na świecie. A wylazłam, bo postanowiłam coś sobie zjeść. Jak to zwykły człek. Gdy głodny, to zły. Leniwie zeszłam na parter do naszego królestwa jedzenia. Do kuchni ma się rozumieć. Otworzyłam lodówkę. A tam nie czekał na mnie żaden seksowny mężczyzna z reklamy płynu po goleniu. Wręcz przeciwnie. Nazwałabym je banałami. Sok pomarańczowy. Mleko. Jogurt naturalny. I banany. Wzięłam dwa. Jednego od razu zaczęłam jeść. Drugiego wzięłam do ręki i udałam się z moimi trofeami do salonu. I zobaczyłam tam… No właśnie nie wiedziałam co. Na stole leżało pełno papierów. Kolorowych. I kalkulator. I długopis. I jakieś granatowe książeczki. Mając tego banana w buzi zastanawiałam się czy mam podejść i dokładniej przyjrzeć się temu, co było na tym stole i w sumie chciałam wrócić do swojego świata, ale zrobiłam zupełnie inaczej. Podeszłam. Z tym bananem. I spojrzałam.

Te granatowe książeczki to były nasze, a dokładniej to moich dziewczyn, paszporty. Amerykańskie. Najprawdziwsze. Najprawdziwsze na świecie. A co było w nich napisane. No cóż, jak to paszporty. Było tam wszystko. Wszystkie dane potrzebne do znalezienia nas na Facebook’u, na Google Maps i w rejestrze urodzeń. To może zacznę od początku. Pierwszy trafił mi się paszport Humphrey. Wyczytałam, że ma drugie imię Diana. A na nazwisko Kunhta. Urodziła się pierwszego czerwca 1994 roku. Jest „prawdziwą” amerykanką. Z Texasu, jak wiemy Kochanie. Następną prześwietliłam Ory. A dokładniej to Orianę Veronicę Paz Schultenbaum. Istne szaleństwo. Tyle imion chyba mają tylko Hiszpanki. Choć na czym ja się tam znam. Mam amnezję od kilku tygodni. Wracając, Ory ma osiemnaście lat… Czy… Czy Ory nie jest za młoda na… prostytutkę?! Nie wiedziałam co mam o tym myśleć. Za to nie muszę zastanawiać się gdzie się urodziła. W Rzymie się urodziła. Skoro jestem Francuską, to pewnie tam kiedyś byłam. Co do Analsandrei, urodziła się ona w Chihuahua w Meksyku. Jest zodiakalnym skorpionem urodzonym pierwszego listopada 1995 roku. Fajnie. Tak bym to podsumowała. A na końcu została Khia. Nasza Miss Burdelu urodziła się w Tbilisi w Gruzji. Ciekawie. Poczułam się zaintrygowana. Tak naprawdę Khia ma na imię Vepkhia Kami… Kamikamakaka… Kamikamadze. Starsznie trudne nazwisko do wypowiedzenia. I napisania zresztą też. I ma dwadzieścia lat i jest zodiakalnym…

„A ty co tutaj robisz?!” Wtem do salonu weszła raptownie Mama Tornado. Była wkurzona. Naprawdę wkurzona. Błyskawicznie podeszła do stolika. Jeszcze szybciej złapała mnie za moje wątłe ramiona. Chyba nawet mnie dźwignęła, bo przeniosła mnie z kanapy i „postawiła” przy półce z książkami, ale już nie pamiętam. „Czy pozwoliłam ci zaglądać mi w papiery?!” Byłam śmiertelnie wystraszona. Nie wiedziałam jak mam zareagować. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nic powiedzieć. Jak okazać emocje, kiedy jesteś pozbawiony języka w gębie? Kiedy nie masz możliwości żadnego roku. Nie jestem aktorką. Ja nie gram. Ja żyję. Codziennie. „CZY POZWOLIŁAM CI?!” Byłam bezsilna. Byłam przerażona. Próbowałam nie patrzeć w jej zapewne czerwone od wściekłości oczy. Zbytnio się bałam. Bałam się tam zobaczyć jakiegoś demona. Jakiegoś potwora. Jakiegoś bazyliszka czy inne dziwo. „Zostaw ją!” Moje zbawienie nadciągnęło. To była Khia. „Puść ją, bo to się źle dla nas wszystkich skończy”. Czułam wściekły wzrok Mamy na sobie. Ale po chwili mnie puściła. I osunęłam się powoli na ziemię. „Ale żeby to był ostatni raz!” I odeszła. A ja próbowałam dojść do siebie… „Chodź Kochanie”. Khia złapała mnie za rękę. Pomogła mi wstać, a potem usiąść na naszej bordowej burdelowej kanapie. I wyłączyłam się. Przeniosłam się gdzieś indziej. Poczułam, że zapadam się. W siebie? W nicość? W co? W coś. Było mi pusto. Tak po prostu. Mózg odłączył się od mnie. Od świata. Ale nie od bodźców z niego pochodzących. Przeszyło mnie coś dziwnego. Uczucie? Chyba. Uczucie, że kiedyś już tak było. To uczucie napiętnowania. Ten atak. Ten bezsensowny atak. Atak na mnie. Na moje zachowanie. Na moje odruchy. Na mnie… Nie wiem dlaczego. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Zresztą nic nie wiem o sobie. Nic. Żyję z dnia na dzień. Jestem samotna. Nie cieleśnie. Mentalnie. I w dodatku nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Bo kurwa nie mówię! Tylko kiwam głową!!! Totalnie zamknęłam się w sobie na te kilka sekund nieświadomości. Chciałam się rozpłakać. Chciałam kogoś walnąć w łeb. „Wszystko w porządku. Już nic nie grozi”. Dotyk Khii nieco mnie uspokoił. Był przyjemnie ciepły. „Dobrze się czujesz?” Nie mogłam powiedzieć, że tak. Pokiwałam tylko twierdząco. W ogóle… po co to wszystko mówię… do siebie. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam…

Kilka chwil i wstałam z kanapy. I poszłam. Nie pamiętam już teraz gdzie.

piątek, 10 lutego 2017

ODCINEK#4

               Przez kilka kolejnych dni nie robiłam z dziewczynami czegoś szczególnego. One gadały. Ja mogłam tylko słuchać. I to w sumie na tyle. No i jeszcze się przypatrywałam na te ich otwarte buziaki, które chyba od dawna nie miały żadnego klienta… To chyba było nie na miejscu. Zresztą ten śliczny domek dla niegrzecznych heteroseksualnych chłopaków to burdel. Może przejdźmy dalej. Typowy dzień z życia „moich” dziewczyn, z tego co udało mi się jak do tej pory zaobserwować, głównie polegał na leniwym wstaniu z ich wielkich jak lodowiska łóżek, ubraniu i umalowaniu się najlepiej jak to tylko było możliwe wraz z wybiciem godziny dwunastej, spożywaniu pięciu beztłuszczowych i bezglutenowych posiłków dziennie oraz zapełnianiu wolnego czasu oglądaniem bezmyślnych programów w telewizji, przeglądaniem głupich stron internetowych i wielu innych bezsensownych aktywnościach. Niby nic szczególnego, przecież duża grupa moich rówieśników właśnie tak spędza swój wolny czas, w sumie nic nie robiąc.

               Tydzień po wydarzeniach budzących w moich biodrach „życie”, i nie mam tutaj na myśli żadnego zapłodnienia mojej jeszcze dziewiczej macicy, Khia postanowiła zabrać mnie tak zwane na miasto. Czym prędzej ubrałam się w coś wygodnego i takiego, co by nie odstraszyć ode mnie innych ludzi na wspomnianym mieście. Po dziesięciu minutach wraz z moją przewodniczką po Mieście Aniołów, wsiadłyśmy do naszego zakładowego auta, którym był czerwony kabriolet sprowadzony prosto z gorącej i jeszcze komunistycznej Kuby, i pojechałyśmy na znaną raczej wszystkim mieszkańcom planety Ziemia, Venice Beach. A gdy tak sobie spokojnie jechałyśmy przez zakorkowane ulice LA, w tle grała piosenka M.I.A. „Paper Planes”. Khia pomimo, że zrobiła krzywą minę gdy usłyszała jej pierwsze takty, to zostawiła piosenkę, bo „w sumie pasuje do naszej wyprawy”…



Nasze śliczne kubańskie auto zaparkowałyśmy gdzieś w pobliżu samego bulwaru i czym prędzej poszłyśmy na jego główną cześć. Mogę powiedzieć, że już to samo „przejście” było dość osobliwe. Khia od momentu wyjścia zza kierownicy, zaczęła uwodzić wszelakich gapiów płci męskiej, którzy byli w promieniu kilku metrów od niej samej. Chyba największe wrażenie zrobiło na tubylcach jej pośladki opięte w klasyczne dżinsowe szorty, które w sumie ich w ogóle nie zakrywały. To była piękna pupa. To była pełna pupa. Ta pupa była po prostu cudowna. Wszyscy się na nią patrzyli. Khia to zupełnie inna liga niż ja. Ja w sumie nie mam tyłka. To tylko jakieś dwa kawałki tłuszczu. Nawet moje superobcisłe zielone rurki nie dadzą rady wykrzesać z mojego tyłka, dwóch jędrnych i okrągłych półdupków, które sumując mogłyby dać PUPĘ. By jeszcze bardziej podkreślić swoje cudne cztery litery Khia założyła klasyczne czerwone szpileczki. Uprzedzając pytania, nie wiem jak mogła prowadzić w nich auto. Wracając do meritum, gdy tak sobie szła, wręcz unosiła się nad rozgrzanym kalifornijskim asfaltem. A ja mogłam tylko patrzeć i podziwiać te jej kocie ruchy. Nie zazdrościłam. Nie zazdrościłam. Naprawdę. Nawet jeden deskorolkarz przewrócił się na widok mojej urokliwej przywódczyni burdelu.

Po upojnej chwili paradowania aleją sław dla plebsu, usiadłyśmy przy jakimś stoliku zupełnie anonimowej dla mnie kawiarenki. „Elodie, wiem, że nie mówisz, ale to nic Słońce moje”. Khia mówiła do mnie szeptem. W sumie nie wiem dlaczego. „Jako, że chcemy tobie przypomnieć jak to się robi i w ogóle, dzisiaj pokażę ci jak się podrywa”. Wykorzystałam minę numer osiem. Zdziwienie nieznanym połączonym z ciekawością na temat tego nieznanego. „Widzisz tamtego faceta?” Dyskretnie się odwróciłam. Nie dało się ukryć. Był przystojny. Na pewno był starszy od Khii. Krótki i prawie idealnie białe włosy. Biała koszula z krótkimi rękawami. Na rękach masa kolorowych tatuaży. Ciemno zielone szorty. I mokasyny. Dżinsowe. Chyba szukał pocztówki z widokiem Los Angeles na straganie sklepiku obok naszej kawiarni. „Teraz do niego podejdę. Pogadam z nim chwilkę i wrócę do ciebie, ok?” Przytaknęłam. W sumie nie miałam innego wyjścia.

I tak szybko jak Khia wstała, tak w sumie szybko wróciła. Nawet nie zdążyłam popatrzeć sobie na innych ludzi, którzy przechadzali się po wszystkich tych kolorowych sklepikach na Venice Beach. „Już jestem. I teraz słuchaj”. Khia położyła na naszym stoliku dyktafon… Tego zupełnie się nie spodziewałam. Jak można nagrywać kogoś bez jego zgody! Czułam się totalnie zdegustowana jej zachowaniem. A skoro nie mogłam wyrazić swojego oburzenia i sprzeciwu wobec tych niecnych poczynań, otworzyłam oczy najszerzej jak tylko potrafiłam. „No co?” Wskazałam na dyktafon swoimi szczuplutkimi paluszkami. Khia zdawała się nie rozumieć istoty mojego problemu. „Aaaaa, przepraszam”. Niestety, nie wyrzuciła dyktafonu w stronę oceanu, a tylko wcisnęła guzik „play”. (Z racji, że nie chcę ujawniać tożsamości tego przystojnego Pana, będę parafrazować jego wypowiedzi. Chcę być miła i chcę uniknąć ewentualnego procesu.) „Hej, mogę ci jakoś pomóc?” Mężczyzna przytaknął. „To zależy dla kogo będzie, dla mamy, dla żony, a może dla…” Facet dokończył wypowiedź Khii słowami „… dla chłopaka”. „Och, a przecież dziewczyny też lubią kartki pocztowe, a szczególnie jak napisze się do nich coś miłego na ich odwrocie. Na przykład liczby. Są bardzo fajne. Taki kod. Język kodu i… w ogóle”. Mężczyzna przeczytał na głos cenę kartki i poszedł do kasy. „I teraz tak, wiem jak to wygląda… brzmi! Gość zupełnie olał mój urok osobisty”. Patrzyłam na Khię jak na wariatkę, która zaraz miała zdradzić mi swój największy sekret, „nie jest wariatką!”. „Także mam nadzieję, że wyciągnęłaś z tego dobrą lekcję. Idę po latte, coś dla ciebie Kochanie?” Zaprzeczyłam. Posiedziałyśmy jeszcze przez dwie godzinki i wróciłyśmy do burdelu.    

piątek, 3 lutego 2017

ODCINEK#3

             Wieczorem jeszcze tego samego dnia, poszłam z dziewczynami do klubu tanecznego o jakże urokliwej nazwie „Dollhaus”. Każda z nas ubrała się najlepiej jak tylko potrafiła. Pomimo tego, że nie wiedziałam skąd się tutaj wzięłam, wszystkie moje ubrania znalazły już swoje miejsce w „moim” pokoju, tuż obok erotycznej norki Felicity. W mojej garderobie, która rozmiarami przypominała mały kibelek, pośród kremowej sukienki w dziwne niebieskie wzorki, melonika, czerwonego kimona oraz kilku innych dziwnych kreacji znalazłam tą jedyną. Idealną na dzisiejszą okazję. Była tak idealna, że aż oślepiła mnie swoim wspaniałym blaskiem i zapomniałam jak wyglądała. Wraz z godziną dwudziestą pierwszą ruszyłyśmy, nie licząc naszego poczciwego Jimmiego, na podbój Los Angeles.

             Przed klubem stała kolejka równie kolorowo ubranych ludzi. Różowe boa. Biały kowbojski kapelusz. Nisko opuszczone spodnie jakiś nygusów. I wiele innych przedziwnych kreacji noszących swoich prawie sławnych właścicieli. Błyskawicznie ich ominęłyśmy i całą nasza piątka stanęła przed ogromnym, nawet większym od naszego Jimma wykidajłą. Był łysy. Jego skóra była idealnie biała. Pewnie dlatego miał na sobie czarny garnitur. Może nie lubi słońca. Do tego jeszcze staromodne okulary przeciwsłoneczne w stylu Neo i Trinity, i mamy cud miód ochroniarza tanecznego lokum. „Cześć. Zna nas co najmniej pół miasta, Mick Jagger oraz szef tego klubu. Pozwolisz?” Odparła zdecydowanie Khia, żując truskawkową gumę do żucia i trzymając się szlufek od swych obcisłych dżinsów. Wpuścił nas bez słowa. Zaimponowała mi tym. To było naprawdę coś.

W środku czekał na nas tłum roztańczonych i rozpalonych do czerwoności ciał. W uszach „Move Ya Body” Niny Sky.


           Zanim się obejrzałam, Khia ruszyła już w tany z zupełnie nieznanymi mi mężczyznami. Oprócz dżinsów miała jeszcze na sobie jeszcze jakąś kusą bluzeczkę z jakiegoś atłasowego materiału w kolorze czekolady, która trzymała się na zaledwie kilku sznureczkach, a pod spodem nie miała nic. Tylko swoje piękne jędrne dwie piersi. Włosy jak zawsze idealne. Wspaniale falujące w rytmie ruchów jej ciała. Na ustach czerwona szminka. I przypadkowe półprzeźroczyste brokatowe pantofelki na stopach. Była przecudowna. Niczego jej nie brakowało. Mnie brakowało w sumie wszystkiego. Nawet tego co ja tutaj robię. Tylko patrzyłam. I podziwiałam. Ten flirtujący z rzeczywistością obrazek. Gdy Khia tak sobie swobodnie tańczyła, nie mogłam oderwać wzroku od jej pełnych kobiecych bioder. Falowały. Prawo. Lewo. Prawo. Lewo. To było niesamowite. Nikt nie mógł odwrócić od niej wzroku. Włącznie ze mną. Wszyscy są w nią wgapiali jak w Mona Lisę i oczekiwali, że zaraz stanie się coś niezwykłego. Coś stanie się z ich duszami. Coś stanie się z ich nieużywanymi od pokoleń mózgami. Może wreszcie poznają ich prawdziwe zastosowanie. Ale to opowieść na inny czas. Piosenka się skończyła. Nawet gdy Khia przestała się poruszać w jej takt, to nikt nie przestawał obejmować wzrokiem jej boskiego ciała od czubka głowy, po najmniejszy paluszek jej filigranowych stóp. „Chodź, dołączmy do dziewczyn”. Złapała mnie zdecydowanie za rękę i poszłyśmy w stronę baru.

A tam czekały na mnie kolejne atrakcje. Ory próbowała zgadnąć, jaki drink trafi do danego faceta. Humphrey obserwowała wszystkich czarnoskórych mężczyzn w klubie. W sumie nie wiem dlaczego. A Analsandrea piła tequilę wpatrując się głęboko w kieliszek kiedy został już opróżniony z przeźroczystego płynu. „Coś dla ciebie, kochanie?” Khia zapytała tak jakby było oczywistym, że piję alkohol każdego wieczoru. Zdziwiło mnie to. Zaprzeczyłam kiwając swoją główką z prawej do lewej. „A ja wręcz przeciwnie moje drogie. Kolejka dla wszystkich przy tym stole!!!” To był prawdziwy gest ze strony Khii. Przynajmniej jak dla mnie. Nie wiem czy miała tyle pieniędzy, aby zapłacić za te hektolitry alkoholu, ale chyba nikt się nie przejął tym zbytnio. Usiadłam spokojnie na barowym krześle i zaczęłam się rozglądać, tak samo jak Humphrey, lecz w poszukiwaniu ciekawych ludzi, tak w ogóle. Pierwszego zauważyłam Jimmiego. Jak zwykle czujny i na posterunku. Drugą w kolejności zauważyłam dziewczynę. To chyba była dziewczyna. Mam przynajmniej taką nadzieję. Miała długie i piękne tęczowe włosy. Nie zdążyłam zbytnio przyjrzeć się jej twarzy, ale chyba była śliczna z tego co pamiętam. Widziałam też chyba jej chłopaka, cały wytatuowany i z puszystą brodą. Był całkiem przystojny. Podobał mi się, ale nie tak jak Jimmy, rzecz jasna. Zaraz obok stała jakaś blondynka. Miała podobną fryzurę do Marylin Monroe, a oczy wielkie jak moje pięści i całe różowe, też jak moje pięści, które okrywała różowa skóra. „Chodźcie! Idziemy na parkiet”. Moje rozmyślania zostały brutalnie przerwane przez nakaz naszej przywódczyni Khii. I znowu złapała mnie gwałtownie za rękę i zaciągnęła mimowolnie na parkiet.

Stanęłyśmy całą piątką na danceflorze. I Pan DJ zapuścił bit. Pussycat Dolls „Don’t Cha”.


Pierwszy dźwięk. Pierwsze uderzenie. Pierwsze wszystko. I nagle zaczęłyśmy tańczyć. Równo. Równiuteńko. Stałyśmy się jednym skoordynowanym tanecznym ciałem. Co po prostu znaczy, że stałyśmy się prawdziwą „formacją”. Pięć różnych dziewczyn. Gapie wszelakich płci wokoło. Moja krew zaczęła pulsować. Jak jeszcze nigdy dotąd. Moje ciało też zaczęło pulsować. Też jak jeszcze nigdy dotąd. A tu czas na refren. Moje cielesne zaangażowanie było coraz większe. I większe. I większe!!! Czułam się wspaniale. A wyglądałyśmy pewnie jak te wszystkie laski z teledysków nazywane powszechnie „piosenkarkami”. Khia robiła za liderkę naszego girlsbandu. Jak zwykle. Byłyśmy takie seksowne. I piękne. I wspaniałe. I takie super. I takie sprzeczne z normalnością. W tamtym momencie byłam nienormalna. Byłam niemoralna. Byłam seksowna. Byłam chyba prawdziwą kobietą. Nawet ta dziewczęca i zupełnie niewinna Ory obudziła w sobie rozerotyzowanego demona tańca. To było niewiarygodne. Nie obchodziło mnie nic. I nikt. To było zupełnie oszałamiające. Jedyne w swoim rodzaju. Czułam swoje biodra. Moje cudowne bioderka. Te same skromne i filigranowe bioderka, które jeszcze półgodziny temu praktycznie nie dawały, ani mi, ani całemu światu znaku życia. Byłam w transie. Nie pamiętam nic. Absolutnie nic. Dziura. Oczywiście poza tym, że bardzo mi się to spodobało. Ten szalony taniec. Ten wirujący seks. Niczego mi nie brakowało. Poza świadomością. Mojego ciałka. Świadomości samej siebie. I… I chyba już trzeci raz tego wieczoru zostałam wyrwana ze swojego słodkiego transu. Mimo tego, że piosenka się już skończyła, to ja chciałam więcej, i więcej, i jeszcze więcej!!!

Wróciłyśmy niespiesznie do baru i posiedziałyśmy jeszcze przy nim dobrych kilka chwil. W „domu” byłyśmy gdzie w pół do drugiej w nocy. Mama Tornado bardzo się nas wkurwiła, wyzwała od takich i tamtych, że co tak późno i w ogóle wszystko nie tak jak być powinno, ale to i tak nie mogło wybić mnie z dobrego humoru, którego nabrałam po ruszaniu tymi swoimi szalonymi bioderkami.

piątek, 27 stycznia 2017

ODCINEK#2 (2.2)

              Nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Zaczęłam się powolnie cofać. Ten enigmatyczny dźwięk, który zdawał się być coraz bliżej mnie. Coraz szybciej. Coraz bliżej. I szybciej. I bliżej. Już blisko! Nagle coś ścisnęło moją stopę. Bam! Przewróciłam się. A zza rogu wyszła ona. Burdel Mama. W całej okazałości. Nie za wysoka. Trochę otyła. Twarz Melissy McCarthy. O idealnie jasnym odcieniu. Z idealnie namalowanym czarnym kocim okiem. Z idealnym czerwonymi ustami. A na głowie zamiast włosów miała sztywnego i nieco pofalowanego blond koguta, który chyba nie ruszył się z miejsca już od bardzo dawna. Na szyi masa złotych najróżniejszych naszyjników oraz wisiorków, które idealnie wpasowywały się w przestrzeń pomiędzy jej nieco już obwisłymi piersiami, które nie były osłonione ani milimetrem bawełny czy lycry. Poza sutkami zasłoniętymi identycznymi metalicznymi gwiazdkami co Janet Jackson w roku 2004 na Super Bowl. „No i co robisz, ha?! Wstawaj!” Pomogła mi wstać. Jej ręce był bardzo delikatne, wbrew pozorom. „Robimy zebranie w salonie. Teraz!!!” I poszła błyskawicznie na dół ubrana w te czarne wyszczuplające gacie sięgające jej do talii, czarne rajstopy i czarne lakierowane szpilki. A ja zupełnie zmieszania całą sytuacją próbowałam się opamiętać i udać się do miejsca naszego „zebrania”.
             
                  Po chwili błądzenia między bezkresnymi czerwonymi korytarzami tego notabene burdelu, znalazłam się we wspominanym przez Burdel Mamę salonie. Reszta dziewczyn już tam była. Siedziały spokojnie na kanapie jak kurki na grzędzie. Mama stała przed nimi z twarzą wkurzonego taty, a obok niej dumne prezentował się około dwumetrowy mężczyzna. Bardzo seksowny mężczyzna. Idealnie ciemna indyjska skóra. Idealnie równo ogolone czarne włosy oraz czarna broda. Idealnie wyrzeźbione ciało złożone z soczyście naprężonych mięśni oraz twardych jak stal kości. Wyglądał bosko. Niczego mu nie brakowało. No może poza jakimś stylistą, bo był ubrany w zwykły biały T-shirt oraz opinające jego masywne uda dżinsy, co nie było czymś wyjątkowym na naszym tle. Po prostu prawdziwy mężczyzna, powiedziałaby moja mama… O której w ogóle nic nie wiem. „Pamiętajcie, że Jimmy jest tutaj, aby pomóc wam w każdej możliwej sytuacji, ONI są w gościach, więc muszą trzymać się naszych zasad i być nam posłuszni”. Nie specjalnie zainteresowałam się tym kim są ci ONI. Jimmy zbytnio przykuwał moją dziewczęcą uwagę. Nawet była taka piosenka M.I.A o tym samym tytule. (Sorki, że nie oryginalny klip, ale go tutaj nie ma.)


Już widzę te jego obsypane złotem ciało wyginające się w jej takt. Bóg. Istne bóstwo. „Oczywiście Mamo Tornado”. Odparły dziewczyny chóralnie jak nakręcane ręcznie zabawki. „A ty co się gapisz mała?!” Wzdrygnęłam się nie wiedząc jak mam się zachować. „Idź poznać swojego kolegę. Może przypomnisz sobie kto to kurwa jest. No już!” Tak jak Mama Tornado „prosiła”, skąd inąd dość głupi pseudonim, tak też zrobiłam. Pobiegłam za zupełnie nieznanym mi jeszcze mężczyzną.

Zanim dogoniłam seksownego giganta, mogłam popatrzeć sobie na jego szerokie niczym Amazonka plecy. „Wystarczyło, żebyś krzyknęła”. Jimmy odwrócił się. A ja raptownie się zatrzymałam. I zobaczyłam jego twarz. Piękną. Prawdziwie męską. I idealną oczywiście. Te jego duże i ciemnobrązowe oczy, które błyszczały jak gwiazdy na niebie, które wpatrywały się we mnie. Z wysoka. Niczym mój ojciec… którego również nie mogłam sobie zupełnie przypomnieć. Chciałam zadać Jimmy’emu kilka pytań, lecz nie mogłam ich wyjawić za pomocą swych ust. Próbowałam powiedzieć coś swoimi oczami. Zeszklić je nieco, aby wzbudzić w wielkoludzie jakiś rodzaj współczucia. „Tak, wiem, że jesteś niemową”. Na całe szczęście Jimmy zrozumiał o co mi i potrafił wyczytać z mych oczu to beznadziejne błaganie o pomoc. Było mi znacznie lepiej. Uśmiechnęłam się delikatnie. „Felicity wszystko mi powiedziała”. Ta informacja jeszcze bardziej podniosła mnie na duchu. „Chodź Elodie. Pokaże ci coś”. Pokiwałam twierdząco swoją główką z braku innych możliwych odpowiedzi.

Po chwili ponownego błądzenia między korytarzami, wyszliśmy z burdelu, a przede mną rozpościerał się przepiękny krajobraz. „I to jest moja droga nasze miasto, nasz dom, nasze Los Angeles”. Jimmy złapał mnie swymi wielkimi rękoma. „Podoba ci się?” Burdel stał nad Oceanem Spokojnym. Dokładnie na plaży z widokiem na idealnie niebieski ocean i idealnie niebieskie niebo, które razem tworzyły idealną całość. Ta cudowna bryza, która dotykała mojej delikatnej skóry. Nie mogło być lepiej, dopóki Jimmy nie obrócił mnie o 180 stopni i ujrzałam nasz… dom. Był cudowny. W stylu wiktoriańskim. Trzy piętrowy. W kolorze bieli, piasku i jasnego błękitu. Z tarasem na parterze i jednym balkonem na górze. Był po prostu domem dla dużych lalek jak Khia czy Humphrey. Domu z moich dziecięcych marzeń, które spełniło się na moich własnych oczach. Brakło mi słów. Nie wiedziałam jak mogę myśleć o tym miejscu. Było idealne. Odwróciłam głowę i spojrzałam się na niego, przytakując na zadane przez niego przed chwilą pytanie. Wtem z budynku wybiegła Ory. „Dziewczyny pytają czy pójdziesz dziś z nami na dyskotekę?” Nie widziałam żadnych przeciwskazań. Ponownie twierdząco pomachałam głową. „Iiiiii, to biegnę powiedziesz dziewczynom”. I pobiegła. Może nie mówiłam. I może nic się nie zgadzało. Ale zaczęłam czuć się coraz lepiej w tym osobliwym towarzystwie.

piątek, 20 stycznia 2017

ODCINEK#2 (2.1)

              Obudziłam się. Nadal żyłam. I niestety nie napawało mnie to zbytnim szczęściem.

To samo miejsce. Ten sam pokój. Ta sama kanapa. To samo dziwnie lepkie uczucie. Nie mogłam przeleżeć tak kolejnego dnia. Tak jak byłam ubrana, wybrałam się na pieszą wycieczkę krajoznawczą.

Gdy opuściłam swój pokój, jeśli mogę tak go nazwać, siłą rzeczy znalazłam się na korytarzu, korytarzu wyłożonym prawdziwym czerwonym i aksamitnym hotelowym dywanem i szłam nim, dopóki nie natknęłam się na pokój z lekko uchylonymi drzwiami. Nie wiem czemu postanowiłam do niego zajrzeć. Najpierw czubek głowy. Potem cała. A za nią poszła szyja. I na koniec reszta ciała. Pokój był krwiście czerwony, począwszy od sufitu, ścian i podłóg, aż po dekoracje i świeży bukiet róż w półprzeźroczystym wazonie. Do tego jeszcze praktycznie wszystkie najważniejsze jego elementy, czyli łóżko, toaletka, komoda i nawet sam pokój były w kształcie koła. Zakręcona osoba musi w nim mieszkać. W radiu śpiewała zapętlona Britney i jej „Gimme More”.


Po chwili rozkojarzenia, moją uwagę przykuło coś, co znajdowało się z tyłu okrągłego pokoju uciech. Ewidentnie to było coś okrągłego, bo było to zakryte czerwoną zaokrąglaną kotarą. Jak jakaś głupiutka dziewczynka z horrorów klasy B, podeszłam do kotarki, złapałam ją i rozsunęłam. Oniemiałam. Rura. Do tańca. A na niej tańczyła jakaś Pani. Wysoka. O jasnej skórze. Czarne krótkie włosy w kształcie boba. I to przepiękne szczupłe ciało. Idealnie wyrzeźbione z kości oraz skóry i przyodziane w intensywnie czarny koronkowy stanik oraz opinające jej soczyste pośladki czarne figi. Była przepiękna i trochę przerażająca zarazem. Jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknej kobiety jak ona. Nagle tajemnicza kruczoczarna dama zorientowała się, że patrzę się na nią niczym napalony facet po czterdziestce. „Cześć Elodie”. Speszyłam się. „Pozwolisz, że skończę i zaraz pogadamy, ok?” Jeszcze bardziej chciałam się schować, gdziekolwiek. Chciałam uciekać, ale coś mnie powstrzymywało. Może to chęć sprawdzenia skąd zna moje głupie imię. Cokolwiek to było, miało tę moc.

Po chwili kobieta zeszła z rury i nałożyła na siebie czarny przeźroczysty szlafroczek, który leżał sobie swobodnie na eleganckim dwuosobowym fotelu w stylu wiktoriańskim zrobionym z ciemnowiśniowego drewna oraz tapicerki w ciemnoczerwone róże stojącym w rogu tego pokoju. „Usiądź proszę”. Uśmiechnęła się do mnie, gdy sama zajęła miejsce na wspomnianej sofie. „Nie musisz się mnie bać. Nie jestem najgorsza z tych wszystkich tutaj”. Byłam speszona, ale to już wiedziałam wcześniej. Podeszłam bliżej. I bliżej. I jeszcze bliżej. Usiadam na fotelu. Takim samym jak kanapa. Naprzeciwko tajemniczej kobiety. „Więc to ty jesteś Elodie, Elodie Coitueures.” Przytaknęłam. „Inteligentna. Cicha. Zabójczo śliczna”. Nie mogłam się z tym nie zgodzić. „Och, no przecież”. Kobieta sięgnęła po elegancką filiżankę herbaty, która stała na czarnym stoliku kawowym znajdującym się pomiędzy nami. Napiła się. Odłożyła filiżankę na miejsce. „Mam wiele imion, ale wszyscy znają mnie tylko pod jednym…” Nie wiedziałam co to może oznaczać. „Mów mi Felicity”. Wyciągnęła swoją smukłą i eteryczną dłoń. Nie odrzuciłam jej. Uścisk prezesowej. Poczułam się nieco bezpieczniej. „Pewnie jesteś ciekawa co to za miejsce i co ty w ogóle tutaj robisz, prawda?” Nieśmiało jej przytaknęłam. „A więc, moja droga…” W niecierpliwości czekałam na odpowiedź. „To jest burdel. I niestety, ale nie wiem skąd się tu wzięłaś”. Na to chyba nie byłam przygotowana. Nawet to, że nikt nie jest wstanie powiedzieć mi dlaczego tu jestem, nie było tak wstrząsające jak słowo „burdel”. „Wszystkie jesteśmy tutaj prostytutkami, choć szczerze to jakoś ostatnio zrobiło się tutaj nader spokojnie”. Teraz rozumiałam skąd tyle tutaj czerwieni. Skoro to jest dom publiczny, to pewnie jest też tutaj jakaś burdel mama, tak sobie pomyślałam. „Zgadza się”. Zdziwiłam się, bo przecież nic nie powiedziałam. „To też się zgadza”. Już myślałam, że wszystko jest na dobrej drodze ku normalności, ale chyba się bardzo myliłam. „Spokojnie, to normalne, przynajmniej w twoim przypadku”. Nie rozumiałam, co się w ogóle dzieje. Moje szare oczy otwierały się coraz szerzej. Chciałam uciekać stąd gdzie pieprz rośnie. „Elodie”. Felicity spojrzała na mnie opiekuńczym wzrokiem. „Spójrz mi w oczy”. Spojrzałam. Choć bałam się co tam mogę zobaczyć. „Wiem, że nie mówisz. I to nie jest twoja wina. Tak po prostu jest. I tyle”. Uspokoiłam się nieco, choć nadal miałam ochotę chwycić nogi za pas i wiać. „A wracając do naszej mamy…” Kobieta zamilkła i zaczęła niespokojnie nasłuchiwać. „Ocho, Mama Tornado idzie korytarzem”. To pewnie ona. Felicity wstała z kanapy i przybliżyła swoje ucho do drzwi. „Idzie tu! Chodź”. Podeszła do mnie i złapała subtelnie za rękę. „Zobaczymy się później. Powodzenia”. Felicity otworzyła drzwi swojego pokoju i wyrzuciła mnie z niego wprost na sam korytarz tego czerwonego przybytku.

piątek, 13 stycznia 2017

ODCINEK#1 (1.2)

             Czułam jakbym rodziła się na nowo. Idąc tymi bordowymi korytarzami pełnych roślin doniczkowych i tych obrazów pięknych kobiet, zdawałam się wędrować po zupełnie nowych ścieżkach poznania. Wydawały się mówić mi najpiękniejsze na słowa na świecie. Sława. Bogactwo. Szyk. Klasa. Istna iluminacja. Istne olśnienie. Nie wiem kim były, ale na pewno były dla kogoś ważne, skoro trafiły na tę ścianę, oprawione w pozłacane, barokowe ramy. Każda z nich była inna, była inaczej ubrana. Jedna miała pawie piórka na głowie, inna krzykliwe okulary przeciwsłoneczne, a jednak wszystkie razem tworzyły jedną wspólną całość. W istocie nie wiedziałam czego chciałam jako młoda dziewczyna, ale gdyby to miało być tym właśnie celem do którego będę dążyć, to nie mam nic przeciwko. To jest geneza mojego nowego życia. Cokolwiek to wszystko będzie znaczyć.

Gdy zeszłyśmy na sam parter tego wielkiego domu, moim oczom ukazał się równie wielki salon. Był w podobnym kolorze co pokój mojej tajemniczej towarzyszki. Ciemno czerwone i już nieco zużyte kanapy. Dziwny i bezkształtny kryształowy stolik, który przypominał jakaś ekstrawagancką rzeźbę prosto z atelier Pani Mariny Abramović, a na nim jakieś współczesne tanie świerszczyki i klasyczne wydania Playboya. Dwie półki zupełnie przypadkowych książek, między innymi „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”, kilka książek Marthy Stewart oraz „Majsterkowanie dla opornych”. I jeszcze do tego masa wielokolorowych gadżetów, nie tylko tych erotycznych, ale i takich typowych. Tam wazonik ze sztucznymi słonecznikami. A tam jakiś mały czerwony zegarek. I na ścianie jakieś bezimienne bazgroły już bez ekskluzywnych ramek. I pomyśleć, że to wszystko zostało kupione w Ikei. Raczej na kredyt, ale kogo tam to obchodzi. W tle leci Grimes i jej „Genesis”. Robi się coraz bardziej absurdalnie.


Gdy po chwili podeszłyśmy do kanap zauważyłam, że na siedzą na nich jeszcze dwie dziewczyny. To pewnie o nich wspomniała kruczoczarna dama. „No spójrz, to jest Ory, przypominasz już sobie?” Idealnie niebieskie oczy. Prawie idealnie biała skóra. Długie blond włosy, które sięgały aż do jej lędźwi, a mierzyły nieco wyżej, niż czubek jej dość okrągłej twarzyczki dzięki intensywnie skołtunionej reszcie jej świetlistego włosia. Na dodatek w tym kołtuniku gnieździły się wielobarwne kwiaty oraz sztuczne motyle, które zwykle wieszało się  jako ozdoby na firanki. Poza tym, miała też na sobie jakiś przypadkowy szary T-shirt oraz majteczki, ale nie byłam na tyle ordynarna i wulgarna, aby „tam” spojrzeć. „Heeej. To ja! Oriana! Twoja Ory. Pamiętasz?” Nawet nie mogłam powiedzieć, że nie. Pokiwałam więc głową, aby jej przytaknąć. „Spójrz, tutaj obok siedzi Humphrey”. Ciemna czekoladowa skóra. Wyraziste kości policzkowe. Dość duże brązowe oczy. Ogromne murzyńskie usta. Idealnie okrągłe i napuszone afro. Piękny biust wylewający się z jej moro podkoszulka. „Siemaneczko prosto z Teksasu Kochanie”. Było przyjemnie. Wszystko zdawało się mieć ręce i nogi. Wtem do salonu weszła jeszcze jedna dziewczyna. „Hej, Anal! To Analsandrea. Zobacz! Upiekła dla ciebie ciasteczka”. Szczupła. Smukła twarz. Matowa karnacja. Długie nieco potargane i iście metalicznie srebrne włosy. Jej cała prawa ręka była pokryta najróżniejszymi tatuażami. „Uspokój się Georgiano, kupiłam je w sklepie po drugiej stronie”. Najwidoczniej Analsandrea pochodziła z południa, bo można było usłyszeć z jej ust lekki hiszpański akcent. „No i to jest nasza Analasandrea, zawsze miła i uprzejma. Usiądź sobie na kanapie Kochanie”. Jak brunetka poprosiła, tak też zrobiłam. Usiadłam pomiędzy blondynką z mojej lewej i Humphrey z prawej. Nie wiedziałam co mogę jeszcze zrobić w takiej sytuacji, czując skrępowanie z prawej strony oraz przytłoczenie z mojej lewej.

„To skoro jesteśmy wszystkie razem trzeba to uczcić wspólnym zdjęciem”. Odparła brunetka nadal stając i czekając za siwą laską, aż ta stanie obok kanapy na której siedziałyśmy. „Słuchaj Monique, on ciebie zaślepia, tymi swoimi kłamliwymi oczętami, rozumiesz?” Po chwili bezmyślnego wgapiania się w program Miss De Parisy na idealnie płaskim telewizorze brunetka postawiła pod nim swój równie plaskaty i nowoczesny telefon, i stanęła z kanapą wraz siwą Anal. „A ja jestem Khia”. Usłyszałam tylko dźwięk migawki i chyba… Umarłam… A może i nie?