To samo miejsce. Ten sam
pokój. Ta sama kanapa. To samo dziwnie lepkie uczucie. Nie mogłam przeleżeć tak
kolejnego dnia. Tak jak byłam ubrana, wybrałam się na pieszą wycieczkę
krajoznawczą.
Gdy opuściłam swój pokój,
jeśli mogę tak go nazwać, siłą rzeczy znalazłam się na korytarzu, korytarzu
wyłożonym prawdziwym czerwonym i aksamitnym hotelowym dywanem i szłam nim,
dopóki nie natknęłam się na pokój z lekko uchylonymi drzwiami. Nie wiem czemu
postanowiłam do niego zajrzeć. Najpierw czubek głowy. Potem cała. A za nią
poszła szyja. I na koniec reszta ciała. Pokój był krwiście czerwony,
począwszy od sufitu, ścian i podłóg, aż po dekoracje i świeży bukiet róż w
półprzeźroczystym wazonie. Do tego jeszcze praktycznie wszystkie najważniejsze
jego elementy, czyli łóżko, toaletka, komoda i nawet sam pokój były w kształcie
koła. Zakręcona osoba musi w nim mieszkać. W radiu śpiewała zapętlona Britney i
jej „Gimme More”.
Po chwili rozkojarzenia, moją uwagę przykuło coś, co
znajdowało się z tyłu okrągłego pokoju uciech. Ewidentnie to było coś
okrągłego, bo było to zakryte czerwoną zaokrąglaną kotarą. Jak jakaś głupiutka
dziewczynka z horrorów klasy B, podeszłam do kotarki, złapałam ją i
rozsunęłam. Oniemiałam. Rura. Do tańca. A na niej tańczyła jakaś Pani. Wysoka.
O jasnej skórze. Czarne krótkie włosy w kształcie boba. I to przepiękne
szczupłe ciało. Idealnie wyrzeźbione z kości oraz skóry i przyodziane w
intensywnie czarny koronkowy stanik oraz opinające jej soczyste pośladki czarne
figi. Była przepiękna i trochę przerażająca zarazem. Jeszcze nigdy nie
widziałam tak pięknej kobiety jak ona. Nagle tajemnicza kruczoczarna dama
zorientowała się, że patrzę się na nią niczym napalony facet po czterdziestce.
„Cześć Elodie”. Speszyłam się. „Pozwolisz, że skończę i zaraz pogadamy, ok?”
Jeszcze bardziej chciałam się schować, gdziekolwiek. Chciałam uciekać, ale coś
mnie powstrzymywało. Może to chęć sprawdzenia skąd zna moje głupie imię.
Cokolwiek to było, miało tę moc.
Po chwili kobieta zeszła
z rury i nałożyła na siebie czarny przeźroczysty szlafroczek, który leżał
sobie swobodnie na eleganckim dwuosobowym fotelu w stylu wiktoriańskim
zrobionym z ciemnowiśniowego drewna oraz tapicerki w ciemnoczerwone róże
stojącym w rogu tego pokoju. „Usiądź proszę”. Uśmiechnęła się do mnie, gdy sama
zajęła miejsce na wspomnianej sofie. „Nie musisz się mnie bać. Nie jestem
najgorsza z tych wszystkich tutaj”. Byłam speszona, ale to już wiedziałam
wcześniej. Podeszłam bliżej. I bliżej. I jeszcze bliżej. Usiadam na fotelu.
Takim samym jak kanapa. Naprzeciwko tajemniczej kobiety. „Więc to ty jesteś
Elodie, Elodie Coitueures.” Przytaknęłam. „Inteligentna. Cicha. Zabójczo
śliczna”. Nie mogłam się z tym nie zgodzić. „Och, no przecież”. Kobieta
sięgnęła po elegancką filiżankę herbaty, która stała na czarnym stoliku kawowym
znajdującym się pomiędzy nami. Napiła się. Odłożyła filiżankę na miejsce. „Mam
wiele imion, ale wszyscy znają mnie tylko pod jednym…” Nie wiedziałam co to
może oznaczać. „Mów mi Felicity”. Wyciągnęła swoją smukłą i eteryczną dłoń. Nie
odrzuciłam jej. Uścisk prezesowej. Poczułam się nieco bezpieczniej. „Pewnie
jesteś ciekawa co to za miejsce i co ty w ogóle tutaj robisz, prawda?”
Nieśmiało jej przytaknęłam. „A więc, moja droga…” W niecierpliwości
czekałam na odpowiedź. „To jest burdel. I niestety, ale nie wiem skąd się tu
wzięłaś”. Na to chyba nie byłam przygotowana. Nawet to, że nikt nie jest
wstanie powiedzieć mi dlaczego tu jestem, nie było tak wstrząsające jak
słowo „burdel”. „Wszystkie jesteśmy tutaj prostytutkami, choć szczerze to
jakoś ostatnio zrobiło się tutaj nader spokojnie”. Teraz rozumiałam skąd tyle
tutaj czerwieni. Skoro to jest dom publiczny, to pewnie jest też tutaj jakaś
burdel mama, tak sobie pomyślałam. „Zgadza się”. Zdziwiłam się, bo przecież nic
nie powiedziałam. „To też się zgadza”. Już myślałam, że wszystko jest na dobrej
drodze ku normalności, ale chyba się bardzo myliłam. „Spokojnie, to normalne,
przynajmniej w twoim przypadku”. Nie rozumiałam, co się w ogóle dzieje. Moje
szare oczy otwierały się coraz szerzej. Chciałam uciekać stąd gdzie pieprz
rośnie. „Elodie”. Felicity spojrzała na mnie opiekuńczym wzrokiem. „Spójrz mi w
oczy”. Spojrzałam. Choć bałam się co tam mogę zobaczyć. „Wiem, że nie
mówisz. I to nie jest twoja wina. Tak po prostu jest. I tyle”. Uspokoiłam się
nieco, choć nadal miałam ochotę chwycić nogi za pas i wiać. „A wracając do
naszej mamy…” Kobieta zamilkła i zaczęła niespokojnie nasłuchiwać. „Ocho, Mama
Tornado idzie korytarzem”. To pewnie ona. Felicity wstała z kanapy i
przybliżyła swoje ucho do drzwi. „Idzie tu! Chodź”. Podeszła do mnie i złapała
subtelnie za rękę. „Zobaczymy się później. Powodzenia”. Felicity otworzyła
drzwi swojego pokoju i wyrzuciła mnie z niego wprost na sam korytarz tego czerwonego
przybytku.