piątek, 27 stycznia 2017

ODCINEK#2 (2.2)

              Nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Zaczęłam się powolnie cofać. Ten enigmatyczny dźwięk, który zdawał się być coraz bliżej mnie. Coraz szybciej. Coraz bliżej. I szybciej. I bliżej. Już blisko! Nagle coś ścisnęło moją stopę. Bam! Przewróciłam się. A zza rogu wyszła ona. Burdel Mama. W całej okazałości. Nie za wysoka. Trochę otyła. Twarz Melissy McCarthy. O idealnie jasnym odcieniu. Z idealnie namalowanym czarnym kocim okiem. Z idealnym czerwonymi ustami. A na głowie zamiast włosów miała sztywnego i nieco pofalowanego blond koguta, który chyba nie ruszył się z miejsca już od bardzo dawna. Na szyi masa złotych najróżniejszych naszyjników oraz wisiorków, które idealnie wpasowywały się w przestrzeń pomiędzy jej nieco już obwisłymi piersiami, które nie były osłonione ani milimetrem bawełny czy lycry. Poza sutkami zasłoniętymi identycznymi metalicznymi gwiazdkami co Janet Jackson w roku 2004 na Super Bowl. „No i co robisz, ha?! Wstawaj!” Pomogła mi wstać. Jej ręce był bardzo delikatne, wbrew pozorom. „Robimy zebranie w salonie. Teraz!!!” I poszła błyskawicznie na dół ubrana w te czarne wyszczuplające gacie sięgające jej do talii, czarne rajstopy i czarne lakierowane szpilki. A ja zupełnie zmieszania całą sytuacją próbowałam się opamiętać i udać się do miejsca naszego „zebrania”.
             
                  Po chwili błądzenia między bezkresnymi czerwonymi korytarzami tego notabene burdelu, znalazłam się we wspominanym przez Burdel Mamę salonie. Reszta dziewczyn już tam była. Siedziały spokojnie na kanapie jak kurki na grzędzie. Mama stała przed nimi z twarzą wkurzonego taty, a obok niej dumne prezentował się około dwumetrowy mężczyzna. Bardzo seksowny mężczyzna. Idealnie ciemna indyjska skóra. Idealnie równo ogolone czarne włosy oraz czarna broda. Idealnie wyrzeźbione ciało złożone z soczyście naprężonych mięśni oraz twardych jak stal kości. Wyglądał bosko. Niczego mu nie brakowało. No może poza jakimś stylistą, bo był ubrany w zwykły biały T-shirt oraz opinające jego masywne uda dżinsy, co nie było czymś wyjątkowym na naszym tle. Po prostu prawdziwy mężczyzna, powiedziałaby moja mama… O której w ogóle nic nie wiem. „Pamiętajcie, że Jimmy jest tutaj, aby pomóc wam w każdej możliwej sytuacji, ONI są w gościach, więc muszą trzymać się naszych zasad i być nam posłuszni”. Nie specjalnie zainteresowałam się tym kim są ci ONI. Jimmy zbytnio przykuwał moją dziewczęcą uwagę. Nawet była taka piosenka M.I.A o tym samym tytule. (Sorki, że nie oryginalny klip, ale go tutaj nie ma.)


Już widzę te jego obsypane złotem ciało wyginające się w jej takt. Bóg. Istne bóstwo. „Oczywiście Mamo Tornado”. Odparły dziewczyny chóralnie jak nakręcane ręcznie zabawki. „A ty co się gapisz mała?!” Wzdrygnęłam się nie wiedząc jak mam się zachować. „Idź poznać swojego kolegę. Może przypomnisz sobie kto to kurwa jest. No już!” Tak jak Mama Tornado „prosiła”, skąd inąd dość głupi pseudonim, tak też zrobiłam. Pobiegłam za zupełnie nieznanym mi jeszcze mężczyzną.

Zanim dogoniłam seksownego giganta, mogłam popatrzeć sobie na jego szerokie niczym Amazonka plecy. „Wystarczyło, żebyś krzyknęła”. Jimmy odwrócił się. A ja raptownie się zatrzymałam. I zobaczyłam jego twarz. Piękną. Prawdziwie męską. I idealną oczywiście. Te jego duże i ciemnobrązowe oczy, które błyszczały jak gwiazdy na niebie, które wpatrywały się we mnie. Z wysoka. Niczym mój ojciec… którego również nie mogłam sobie zupełnie przypomnieć. Chciałam zadać Jimmy’emu kilka pytań, lecz nie mogłam ich wyjawić za pomocą swych ust. Próbowałam powiedzieć coś swoimi oczami. Zeszklić je nieco, aby wzbudzić w wielkoludzie jakiś rodzaj współczucia. „Tak, wiem, że jesteś niemową”. Na całe szczęście Jimmy zrozumiał o co mi i potrafił wyczytać z mych oczu to beznadziejne błaganie o pomoc. Było mi znacznie lepiej. Uśmiechnęłam się delikatnie. „Felicity wszystko mi powiedziała”. Ta informacja jeszcze bardziej podniosła mnie na duchu. „Chodź Elodie. Pokaże ci coś”. Pokiwałam twierdząco swoją główką z braku innych możliwych odpowiedzi.

Po chwili ponownego błądzenia między korytarzami, wyszliśmy z burdelu, a przede mną rozpościerał się przepiękny krajobraz. „I to jest moja droga nasze miasto, nasz dom, nasze Los Angeles”. Jimmy złapał mnie swymi wielkimi rękoma. „Podoba ci się?” Burdel stał nad Oceanem Spokojnym. Dokładnie na plaży z widokiem na idealnie niebieski ocean i idealnie niebieskie niebo, które razem tworzyły idealną całość. Ta cudowna bryza, która dotykała mojej delikatnej skóry. Nie mogło być lepiej, dopóki Jimmy nie obrócił mnie o 180 stopni i ujrzałam nasz… dom. Był cudowny. W stylu wiktoriańskim. Trzy piętrowy. W kolorze bieli, piasku i jasnego błękitu. Z tarasem na parterze i jednym balkonem na górze. Był po prostu domem dla dużych lalek jak Khia czy Humphrey. Domu z moich dziecięcych marzeń, które spełniło się na moich własnych oczach. Brakło mi słów. Nie wiedziałam jak mogę myśleć o tym miejscu. Było idealne. Odwróciłam głowę i spojrzałam się na niego, przytakując na zadane przez niego przed chwilą pytanie. Wtem z budynku wybiegła Ory. „Dziewczyny pytają czy pójdziesz dziś z nami na dyskotekę?” Nie widziałam żadnych przeciwskazań. Ponownie twierdząco pomachałam głową. „Iiiiii, to biegnę powiedziesz dziewczynom”. I pobiegła. Może nie mówiłam. I może nic się nie zgadzało. Ale zaczęłam czuć się coraz lepiej w tym osobliwym towarzystwie.

piątek, 20 stycznia 2017

ODCINEK#2 (2.1)

              Obudziłam się. Nadal żyłam. I niestety nie napawało mnie to zbytnim szczęściem.

To samo miejsce. Ten sam pokój. Ta sama kanapa. To samo dziwnie lepkie uczucie. Nie mogłam przeleżeć tak kolejnego dnia. Tak jak byłam ubrana, wybrałam się na pieszą wycieczkę krajoznawczą.

Gdy opuściłam swój pokój, jeśli mogę tak go nazwać, siłą rzeczy znalazłam się na korytarzu, korytarzu wyłożonym prawdziwym czerwonym i aksamitnym hotelowym dywanem i szłam nim, dopóki nie natknęłam się na pokój z lekko uchylonymi drzwiami. Nie wiem czemu postanowiłam do niego zajrzeć. Najpierw czubek głowy. Potem cała. A za nią poszła szyja. I na koniec reszta ciała. Pokój był krwiście czerwony, począwszy od sufitu, ścian i podłóg, aż po dekoracje i świeży bukiet róż w półprzeźroczystym wazonie. Do tego jeszcze praktycznie wszystkie najważniejsze jego elementy, czyli łóżko, toaletka, komoda i nawet sam pokój były w kształcie koła. Zakręcona osoba musi w nim mieszkać. W radiu śpiewała zapętlona Britney i jej „Gimme More”.


Po chwili rozkojarzenia, moją uwagę przykuło coś, co znajdowało się z tyłu okrągłego pokoju uciech. Ewidentnie to było coś okrągłego, bo było to zakryte czerwoną zaokrąglaną kotarą. Jak jakaś głupiutka dziewczynka z horrorów klasy B, podeszłam do kotarki, złapałam ją i rozsunęłam. Oniemiałam. Rura. Do tańca. A na niej tańczyła jakaś Pani. Wysoka. O jasnej skórze. Czarne krótkie włosy w kształcie boba. I to przepiękne szczupłe ciało. Idealnie wyrzeźbione z kości oraz skóry i przyodziane w intensywnie czarny koronkowy stanik oraz opinające jej soczyste pośladki czarne figi. Była przepiękna i trochę przerażająca zarazem. Jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknej kobiety jak ona. Nagle tajemnicza kruczoczarna dama zorientowała się, że patrzę się na nią niczym napalony facet po czterdziestce. „Cześć Elodie”. Speszyłam się. „Pozwolisz, że skończę i zaraz pogadamy, ok?” Jeszcze bardziej chciałam się schować, gdziekolwiek. Chciałam uciekać, ale coś mnie powstrzymywało. Może to chęć sprawdzenia skąd zna moje głupie imię. Cokolwiek to było, miało tę moc.

Po chwili kobieta zeszła z rury i nałożyła na siebie czarny przeźroczysty szlafroczek, który leżał sobie swobodnie na eleganckim dwuosobowym fotelu w stylu wiktoriańskim zrobionym z ciemnowiśniowego drewna oraz tapicerki w ciemnoczerwone róże stojącym w rogu tego pokoju. „Usiądź proszę”. Uśmiechnęła się do mnie, gdy sama zajęła miejsce na wspomnianej sofie. „Nie musisz się mnie bać. Nie jestem najgorsza z tych wszystkich tutaj”. Byłam speszona, ale to już wiedziałam wcześniej. Podeszłam bliżej. I bliżej. I jeszcze bliżej. Usiadam na fotelu. Takim samym jak kanapa. Naprzeciwko tajemniczej kobiety. „Więc to ty jesteś Elodie, Elodie Coitueures.” Przytaknęłam. „Inteligentna. Cicha. Zabójczo śliczna”. Nie mogłam się z tym nie zgodzić. „Och, no przecież”. Kobieta sięgnęła po elegancką filiżankę herbaty, która stała na czarnym stoliku kawowym znajdującym się pomiędzy nami. Napiła się. Odłożyła filiżankę na miejsce. „Mam wiele imion, ale wszyscy znają mnie tylko pod jednym…” Nie wiedziałam co to może oznaczać. „Mów mi Felicity”. Wyciągnęła swoją smukłą i eteryczną dłoń. Nie odrzuciłam jej. Uścisk prezesowej. Poczułam się nieco bezpieczniej. „Pewnie jesteś ciekawa co to za miejsce i co ty w ogóle tutaj robisz, prawda?” Nieśmiało jej przytaknęłam. „A więc, moja droga…” W niecierpliwości czekałam na odpowiedź. „To jest burdel. I niestety, ale nie wiem skąd się tu wzięłaś”. Na to chyba nie byłam przygotowana. Nawet to, że nikt nie jest wstanie powiedzieć mi dlaczego tu jestem, nie było tak wstrząsające jak słowo „burdel”. „Wszystkie jesteśmy tutaj prostytutkami, choć szczerze to jakoś ostatnio zrobiło się tutaj nader spokojnie”. Teraz rozumiałam skąd tyle tutaj czerwieni. Skoro to jest dom publiczny, to pewnie jest też tutaj jakaś burdel mama, tak sobie pomyślałam. „Zgadza się”. Zdziwiłam się, bo przecież nic nie powiedziałam. „To też się zgadza”. Już myślałam, że wszystko jest na dobrej drodze ku normalności, ale chyba się bardzo myliłam. „Spokojnie, to normalne, przynajmniej w twoim przypadku”. Nie rozumiałam, co się w ogóle dzieje. Moje szare oczy otwierały się coraz szerzej. Chciałam uciekać stąd gdzie pieprz rośnie. „Elodie”. Felicity spojrzała na mnie opiekuńczym wzrokiem. „Spójrz mi w oczy”. Spojrzałam. Choć bałam się co tam mogę zobaczyć. „Wiem, że nie mówisz. I to nie jest twoja wina. Tak po prostu jest. I tyle”. Uspokoiłam się nieco, choć nadal miałam ochotę chwycić nogi za pas i wiać. „A wracając do naszej mamy…” Kobieta zamilkła i zaczęła niespokojnie nasłuchiwać. „Ocho, Mama Tornado idzie korytarzem”. To pewnie ona. Felicity wstała z kanapy i przybliżyła swoje ucho do drzwi. „Idzie tu! Chodź”. Podeszła do mnie i złapała subtelnie za rękę. „Zobaczymy się później. Powodzenia”. Felicity otworzyła drzwi swojego pokoju i wyrzuciła mnie z niego wprost na sam korytarz tego czerwonego przybytku.

piątek, 13 stycznia 2017

ODCINEK#1 (1.2)

             Czułam jakbym rodziła się na nowo. Idąc tymi bordowymi korytarzami pełnych roślin doniczkowych i tych obrazów pięknych kobiet, zdawałam się wędrować po zupełnie nowych ścieżkach poznania. Wydawały się mówić mi najpiękniejsze na słowa na świecie. Sława. Bogactwo. Szyk. Klasa. Istna iluminacja. Istne olśnienie. Nie wiem kim były, ale na pewno były dla kogoś ważne, skoro trafiły na tę ścianę, oprawione w pozłacane, barokowe ramy. Każda z nich była inna, była inaczej ubrana. Jedna miała pawie piórka na głowie, inna krzykliwe okulary przeciwsłoneczne, a jednak wszystkie razem tworzyły jedną wspólną całość. W istocie nie wiedziałam czego chciałam jako młoda dziewczyna, ale gdyby to miało być tym właśnie celem do którego będę dążyć, to nie mam nic przeciwko. To jest geneza mojego nowego życia. Cokolwiek to wszystko będzie znaczyć.

Gdy zeszłyśmy na sam parter tego wielkiego domu, moim oczom ukazał się równie wielki salon. Był w podobnym kolorze co pokój mojej tajemniczej towarzyszki. Ciemno czerwone i już nieco zużyte kanapy. Dziwny i bezkształtny kryształowy stolik, który przypominał jakaś ekstrawagancką rzeźbę prosto z atelier Pani Mariny Abramović, a na nim jakieś współczesne tanie świerszczyki i klasyczne wydania Playboya. Dwie półki zupełnie przypadkowych książek, między innymi „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”, kilka książek Marthy Stewart oraz „Majsterkowanie dla opornych”. I jeszcze do tego masa wielokolorowych gadżetów, nie tylko tych erotycznych, ale i takich typowych. Tam wazonik ze sztucznymi słonecznikami. A tam jakiś mały czerwony zegarek. I na ścianie jakieś bezimienne bazgroły już bez ekskluzywnych ramek. I pomyśleć, że to wszystko zostało kupione w Ikei. Raczej na kredyt, ale kogo tam to obchodzi. W tle leci Grimes i jej „Genesis”. Robi się coraz bardziej absurdalnie.


Gdy po chwili podeszłyśmy do kanap zauważyłam, że na siedzą na nich jeszcze dwie dziewczyny. To pewnie o nich wspomniała kruczoczarna dama. „No spójrz, to jest Ory, przypominasz już sobie?” Idealnie niebieskie oczy. Prawie idealnie biała skóra. Długie blond włosy, które sięgały aż do jej lędźwi, a mierzyły nieco wyżej, niż czubek jej dość okrągłej twarzyczki dzięki intensywnie skołtunionej reszcie jej świetlistego włosia. Na dodatek w tym kołtuniku gnieździły się wielobarwne kwiaty oraz sztuczne motyle, które zwykle wieszało się  jako ozdoby na firanki. Poza tym, miała też na sobie jakiś przypadkowy szary T-shirt oraz majteczki, ale nie byłam na tyle ordynarna i wulgarna, aby „tam” spojrzeć. „Heeej. To ja! Oriana! Twoja Ory. Pamiętasz?” Nawet nie mogłam powiedzieć, że nie. Pokiwałam więc głową, aby jej przytaknąć. „Spójrz, tutaj obok siedzi Humphrey”. Ciemna czekoladowa skóra. Wyraziste kości policzkowe. Dość duże brązowe oczy. Ogromne murzyńskie usta. Idealnie okrągłe i napuszone afro. Piękny biust wylewający się z jej moro podkoszulka. „Siemaneczko prosto z Teksasu Kochanie”. Było przyjemnie. Wszystko zdawało się mieć ręce i nogi. Wtem do salonu weszła jeszcze jedna dziewczyna. „Hej, Anal! To Analsandrea. Zobacz! Upiekła dla ciebie ciasteczka”. Szczupła. Smukła twarz. Matowa karnacja. Długie nieco potargane i iście metalicznie srebrne włosy. Jej cała prawa ręka była pokryta najróżniejszymi tatuażami. „Uspokój się Georgiano, kupiłam je w sklepie po drugiej stronie”. Najwidoczniej Analsandrea pochodziła z południa, bo można było usłyszeć z jej ust lekki hiszpański akcent. „No i to jest nasza Analasandrea, zawsze miła i uprzejma. Usiądź sobie na kanapie Kochanie”. Jak brunetka poprosiła, tak też zrobiłam. Usiadłam pomiędzy blondynką z mojej lewej i Humphrey z prawej. Nie wiedziałam co mogę jeszcze zrobić w takiej sytuacji, czując skrępowanie z prawej strony oraz przytłoczenie z mojej lewej.

„To skoro jesteśmy wszystkie razem trzeba to uczcić wspólnym zdjęciem”. Odparła brunetka nadal stając i czekając za siwą laską, aż ta stanie obok kanapy na której siedziałyśmy. „Słuchaj Monique, on ciebie zaślepia, tymi swoimi kłamliwymi oczętami, rozumiesz?” Po chwili bezmyślnego wgapiania się w program Miss De Parisy na idealnie płaskim telewizorze brunetka postawiła pod nim swój równie plaskaty i nowoczesny telefon, i stanęła z kanapą wraz siwą Anal. „A ja jestem Khia”. Usłyszałam tylko dźwięk migawki i chyba… Umarłam… A może i nie?

piątek, 6 stycznia 2017

ODCINEK#1 (1.1)

              Obudziłam się. Wyspana. Choć nieco obolała.

Otworzyłam swoje oczy. Leżałam bokiem. Na zupełnie nieznanej mi kanapie. Nie wiedziałam co się stało i co się może zaraz stać. Zupełnie nie wiedziałam gdzie jestem. Czułam delikatny niepokój. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie wiem też kim jestem. Otworzyłam oczy jeszcze szerzej. Mój oddech gwałtownie przyspieszył. Co mam zrobić?! Uciekać?! Dalej leżeć?! Rozejrzałam się po pokoju. Gdy zobaczyłam na stoliku puste butelki Coca-Coli i talerzyki z niedojedzoną pizzą, nieco się uspokoiłam.

Po chwili wpatrywania się okoliczny poobiedni krajobraz, wstałam z tej dziwnie lepkiej bordowej kanapy, po to by sprawdzić jak wygląda ten nieco przytłaczający mnie świat.

Rozejrzałam się. Zobaczyłam pokój. A pokój jak pokój. Jakiegoś przeciętnego nastolatka, młodego człowieka, tego realnego jak i tego z Fejsa. Nie potrafiłam ocenić czy należy do dziewczyny czy do chłopaka. W tych czasach nigdy nie wiadomo czy góra kosmetyków leżących na czarnej toaletce zwiastują lokalną ślicznotkę czy typowego chudego jak papier gejuszka. Jedno jest pewne, ten kto tu mieszka lubi dopieszczać swoje lico masą markowych makijażowych gadżetów. Zobaczyłam też telewizor, płaski oczywiście. I do tego jeszcze wielkie łóżko z jedwabną pościelą w kolorze ciemnego burgundu oraz już wspomniany nieco brudny czarny kawowy stolik z szybą jako blatem na którym stały puste butelki po gazowanych napojach. Reszta to jakieś nieważne detale, abstrakcyjne obrazki, krzykliwe bibeloty oraz ogromna ilość kolorowych magazynów o modzie. To były tylko dodatki do tego aranżacyjnie rozerotyzowanego pokoju, który o dziwo przypadł mi do gustu. Na samym końcu ujrzałam czarne drzwi. Bezmyślnie wgapiałam się w nie przez dobre kilka sekund. Po chwili podeszłam do nich spokojnie i chciałam je otworzyć. Złapałam klamkę. Pociągnęłam ją w dół. Drzwi okazały się być zamknięte.

Nie wiedziałam co mogę  dalej robić… Usiadłam więc ponownie na bordowej kanapie. I w końcu ta myśl do mnie przyszła. I nagle mnie olśniło. Zaczęłam nerwowo dotykać się po swoim ewidentnie dziewczęcym ciele. Poczułam w kieszeni opinających moje już i tak szczuplutkie nóżki dżinsach jakąś książeczkę. Wyjęłam ją. Był to mój paszport. Równie szkarłatny jak ten pokój. Otworzyłam go i zobaczyłam zdjęcie. Pewnie moje. Całkiem ładna ze mnie dziewczyna. Typowe brązowe włoski do ramion. Dość jasna skóra. I te szare oczka. Cudeńko. A obok imię i nazwisko. Elodie Coitueures. Chwila. Myśl. Spojrzałam jeszcze raz. Elodie Coitueures. Cóż… Muszę to powiedzieć, ale… kto mnie tak kurwa nazwał?! Co to ma być?! Elodie?! Elodia?! Kurwa! No jeszcze gdybym miała na imię Melodie, Melodia, ale Elodia, no ja was błagam. Seryjne?! Zawsze uważałam, że świat zmierza ku końcowi, gdy tylko usłyszałam o istnieniu imienia Donald. Jeszcze do tego zestawu dodać tylko Truskawkowe Ciastko, Calineczkę i C-3PO… Kurwa! Zresztą, mniejsza o to. Jestem kobietą. To już wiem. Jestem Francuską. Fajnie. Lubię bagietki. Mam 16 lat. Czyli jeszcze dużo życia przede mną. Kolejna myśl. To nadal nie są odpowiedzi na moje liczne i wszędobylskie pytania, które chciałabym komuś niezwłocznie zadać. Teraz. W tym konkretnym momencie i…

Wtem ktoś zaczął otwierać drzwi od pokoju w którym zostałam mimowolnie zamknięta. Nie wiedziałam czy mam się schować, czy przygotować coś twardego do ewentualnego ataku, czy coś jeszcze innego. I nagle ten dźwięk przekręcanego kluczyka. Bang! I drugie. Bang! I weszła… ona. Dziewczyna. Nie znałam jej. Długie i nieco pofalowane czarne niczym heban włosy. Skóra lekko opalona, lecz zupełnie naturalna. Z taką pewnie już się urodziła. Twarz rumiana i nieskazitelnie niezmącona ani gramem makijażu, poza satynowymi czerwonymi ustami, które i tak wyglądały jakby były namalowane przez jakiegoś Da Vinciego czy innego Banskiego. Bluzeczka w tygrysie cętki i kuse dżinsowe szorty opinające jej kształtną pupkę, to miała na sobie. Śliczna była. Fajnie byłoby gdyby się ze mną zaprzyjaźniła. Wszyscy chłopacy by mi zazdrościli. Ale wtedy musiałaby gadać, chodzić, jeść i spać tylko ze mną, a to raczej nie wchodzi w grę, bo moi rodzice… To w sumie kolejne pytanie na które nie znam odpowiedzi. Może ona wie co ja w ogóle tutaj robię i co się tutaj odwala. „I jak się czujesz słoneczko?” Miała przyjemnie niski głos. Nie wiem czemu nie mogłam nic jej odpowiedzieć. Czułam się jakby ktoś odebrał mi mój głos, którego dźwięku również nie mogłam sobie przypomnieć. Jakby ktoś kazał mi śpiewać niczym słowik, a ja nie miałabym na to zupełnej ochoty. Spanikowałam. Siedząc na bordowej kanapie zaczęłam nerwowo dotykać swych ust oraz drobniutkiej szyi. Niby wszystko było na miejscu, jednak czułam, że ktoś płata mi wielkiego jak penis kochanka mojej mamy figla... Czemu ja tak pomyślałam?! Przecież moja mama kocha mojego tatę! I nigdy by tego nie zrobiła!!! Nie wiem już co myśleć, może po prostu popłynę z tym dziwnym prądem?! Tajemnicza czarnowłosa dziewoja usiadła obok i objęła mnie. „Spokojnie Kochanie moje, wszystko będzie w porządku, tak?” Naprawdę nie mogłam nic odpowiedzieć. Po prostu nie i już. Spojrzałam jej prosto w oczy i próbowałam się uspokoić. „No widzisz. Choć. Teraz pójdziemy na dół do dziewczyn, na pewno ucieszą się, że już się obudziłaś”. Daje słowo, że nic nie odparłam. Nic a nic. Jednak wszystko zdawało się mieć logiczny sens, którego zupełnie nie mogłam pojąć swoim bądź co bądź jeszcze bardzo młodym umysłem. Nie protestowałam. Złapałam, choć z niewielką dozą zaufania, tajemniczą dziewczynę za jej delikatną dłoń i zeszliśmy na dół miejsca w którym aktualnie się znajdowałam.