Przez kilka kolejnych dni
nie robiłam z dziewczynami czegoś szczególnego. One gadały. Ja mogłam tylko
słuchać. I to w sumie na tyle. No i jeszcze się przypatrywałam na te ich
otwarte buziaki, które chyba od dawna nie miały żadnego klienta… To chyba było
nie na miejscu. Zresztą ten śliczny domek dla niegrzecznych heteroseksualnych
chłopaków to burdel. Może przejdźmy dalej. Typowy dzień z życia „moich” dziewczyn,
z tego co udało mi się jak do tej pory zaobserwować, głównie polegał na leniwym
wstaniu z ich wielkich jak lodowiska łóżek, ubraniu i umalowaniu się najlepiej
jak to tylko było możliwe wraz z wybiciem godziny dwunastej, spożywaniu pięciu
beztłuszczowych i bezglutenowych posiłków dziennie oraz zapełnianiu
wolnego czasu oglądaniem bezmyślnych programów w telewizji, przeglądaniem
głupich stron internetowych i wielu innych bezsensownych aktywnościach. Niby
nic szczególnego, przecież duża grupa moich rówieśników właśnie tak spędza swój
wolny czas, w sumie nic nie robiąc.
Tydzień po wydarzeniach budzących w moich biodrach „życie”, i nie mam tutaj na myśli żadnego zapłodnienia mojej jeszcze dziewiczej macicy, Khia postanowiła zabrać mnie tak zwane na miasto. Czym prędzej ubrałam się w coś wygodnego i takiego, co by nie odstraszyć ode mnie innych ludzi na wspomnianym mieście. Po dziesięciu minutach wraz z moją przewodniczką po Mieście Aniołów, wsiadłyśmy do naszego zakładowego auta, którym był czerwony kabriolet sprowadzony prosto z gorącej i jeszcze komunistycznej Kuby, i pojechałyśmy na znaną raczej wszystkim mieszkańcom planety Ziemia, Venice Beach. A gdy tak sobie spokojnie jechałyśmy przez zakorkowane ulice LA, w tle grała piosenka M.I.A. „Paper Planes”. Khia pomimo, że zrobiła krzywą minę gdy usłyszała jej pierwsze takty, to zostawiła piosenkę, bo „w sumie pasuje do naszej wyprawy”…
Tydzień po wydarzeniach budzących w moich biodrach „życie”, i nie mam tutaj na myśli żadnego zapłodnienia mojej jeszcze dziewiczej macicy, Khia postanowiła zabrać mnie tak zwane na miasto. Czym prędzej ubrałam się w coś wygodnego i takiego, co by nie odstraszyć ode mnie innych ludzi na wspomnianym mieście. Po dziesięciu minutach wraz z moją przewodniczką po Mieście Aniołów, wsiadłyśmy do naszego zakładowego auta, którym był czerwony kabriolet sprowadzony prosto z gorącej i jeszcze komunistycznej Kuby, i pojechałyśmy na znaną raczej wszystkim mieszkańcom planety Ziemia, Venice Beach. A gdy tak sobie spokojnie jechałyśmy przez zakorkowane ulice LA, w tle grała piosenka M.I.A. „Paper Planes”. Khia pomimo, że zrobiła krzywą minę gdy usłyszała jej pierwsze takty, to zostawiła piosenkę, bo „w sumie pasuje do naszej wyprawy”…
Nasze śliczne kubańskie
auto zaparkowałyśmy gdzieś w pobliżu samego bulwaru i czym prędzej
poszłyśmy na jego główną cześć. Mogę powiedzieć, że już to samo „przejście”
było dość osobliwe. Khia od momentu wyjścia zza kierownicy, zaczęła uwodzić wszelakich
gapiów płci męskiej, którzy byli w promieniu kilku metrów od niej samej. Chyba
największe wrażenie zrobiło na tubylcach jej pośladki opięte w klasyczne
dżinsowe szorty, które w sumie ich w ogóle nie zakrywały. To była piękna pupa.
To była pełna pupa. Ta pupa była po prostu cudowna. Wszyscy się na nią
patrzyli. Khia to zupełnie inna liga niż ja. Ja w sumie nie mam tyłka. To tylko
jakieś dwa kawałki tłuszczu. Nawet moje superobcisłe zielone rurki nie dadzą
rady wykrzesać z mojego tyłka, dwóch jędrnych i okrągłych półdupków, które
sumując mogłyby dać PUPĘ. By jeszcze bardziej podkreślić swoje cudne cztery
litery Khia założyła klasyczne czerwone szpileczki. Uprzedzając pytania, nie
wiem jak mogła prowadzić w nich auto. Wracając do meritum, gdy tak sobie szła, wręcz
unosiła się nad rozgrzanym kalifornijskim asfaltem. A ja mogłam tylko patrzeć i
podziwiać te jej kocie ruchy. Nie zazdrościłam. Nie zazdrościłam. Naprawdę.
Nawet jeden deskorolkarz przewrócił się na widok mojej urokliwej przywódczyni
burdelu.
Po upojnej chwili
paradowania aleją sław dla plebsu, usiadłyśmy przy jakimś stoliku zupełnie
anonimowej dla mnie kawiarenki. „Elodie, wiem, że nie mówisz, ale to nic Słońce
moje”. Khia mówiła do mnie szeptem. W sumie nie wiem dlaczego. „Jako, że chcemy
tobie przypomnieć jak to się robi i w ogóle, dzisiaj pokażę ci jak się
podrywa”. Wykorzystałam minę numer osiem. Zdziwienie nieznanym połączonym z
ciekawością na temat tego nieznanego. „Widzisz tamtego faceta?” Dyskretnie się
odwróciłam. Nie dało się ukryć. Był przystojny. Na pewno był starszy od Khii. Krótki
i prawie idealnie białe włosy. Biała koszula z krótkimi rękawami. Na rękach
masa kolorowych tatuaży. Ciemno zielone szorty. I mokasyny. Dżinsowe. Chyba szukał
pocztówki z widokiem Los Angeles na straganie sklepiku obok naszej kawiarni. „Teraz
do niego podejdę. Pogadam z nim chwilkę i wrócę do ciebie, ok?”
Przytaknęłam. W sumie nie miałam innego wyjścia.
I tak szybko jak Khia
wstała, tak w sumie szybko wróciła. Nawet nie zdążyłam popatrzeć sobie na
innych ludzi, którzy przechadzali się po wszystkich tych kolorowych sklepikach
na Venice Beach. „Już jestem. I teraz słuchaj”. Khia położyła na naszym stoliku
dyktafon… Tego zupełnie się nie spodziewałam. Jak można nagrywać kogoś bez jego
zgody! Czułam się totalnie zdegustowana jej zachowaniem. A skoro nie mogłam wyrazić
swojego oburzenia i sprzeciwu wobec tych niecnych poczynań, otworzyłam oczy
najszerzej jak tylko potrafiłam. „No co?” Wskazałam na dyktafon swoimi szczuplutkimi
paluszkami. Khia zdawała się nie rozumieć istoty mojego problemu. „Aaaaa,
przepraszam”. Niestety, nie wyrzuciła dyktafonu w stronę oceanu, a tylko
wcisnęła guzik „play”. (Z racji, że nie chcę ujawniać tożsamości tego przystojnego
Pana, będę parafrazować jego wypowiedzi. Chcę być miła i chcę uniknąć ewentualnego
procesu.) „Hej, mogę ci jakoś pomóc?” Mężczyzna przytaknął. „To zależy dla kogo
będzie, dla mamy, dla żony, a może dla…” Facet dokończył wypowiedź Khii słowami
„… dla chłopaka”. „Och, a przecież dziewczyny też lubią kartki pocztowe, a
szczególnie jak napisze się do nich coś miłego na ich odwrocie. Na przykład
liczby. Są bardzo fajne. Taki kod. Język kodu i… w ogóle”. Mężczyzna przeczytał
na głos cenę kartki i poszedł do kasy. „I teraz tak, wiem jak to wygląda…
brzmi! Gość zupełnie olał mój urok osobisty”. Patrzyłam na Khię jak na
wariatkę, która zaraz miała zdradzić mi swój największy sekret, „nie jest
wariatką!”. „Także mam nadzieję, że wyciągnęłaś z tego dobrą lekcję. Idę po
latte, coś dla ciebie Kochanie?” Zaprzeczyłam. Posiedziałyśmy jeszcze przez dwie
godzinki i wróciłyśmy do burdelu.