piątek, 17 marca 2017

ODCINEK#8

Pobudka. Telefoniczny budzik zadzwonił punktualnie o dziewiątej rano. Ja nadal dość obolała, potwornie zmęczona i jak nigdy dotąd zmieszana tym o czym myślałam aż do piątej rano, obudziłam się na tej samej salonowej kanapie. Jeśli jesteście w miarę obeznani w matematyce i tym podobnych sprawach, zapewne zdążyliście obliczyć, że spałam całe cztery godziny, co w prostym rozrachunku daje duże problemy z życiem danego dnia. A co do problemów, to niestety, ale nic nie wymyśliłam. Nic, a nic. Nic. W ogóle. Absolutnie. Totalnie.  A im bardziej chciałam znaleźć jakieś wyjście, to czułam się coraz bardziej przywalona tą całą sytuacją. Dosłownie. Literalnie. Seryjnie. Gorzej być nie może. Choć inni twierdzą zupełnie inaczej. Zawsze może być gorzej. Nie przeczę. I nie zamierzam z tym walczyć. W ogóle. Absolutnie. Totalnie.

              
Jak wyjść z kłopotów kiedy w sumie nie możesz nic zrobić i, tak jak w moim wyjątkowym przypadku, nic powiedzieć. Jedyne co mi chodziło po głowie, to czekać na łut szczęścia, że jednak przemówię albo gdy tylko znajdzie mnie jakaś dobra okazja, pójść na całość. No i jakby los postanowił spłatać mi figla, do salonu weszła Mama Tornado. A ja… A ja zamarłam. Okazja objawiła mi się przed oczami. I wołała. I błagała. I krzyczała. „Idź na całość!”. A ja… po prostu nie mogłam. Jak miałam powiedzieć to co niewypowiadalne? Tym bardziej gdy „niewypowiadalne” w mojej sytuacji jest synonimem słowa „wszystko”. Wstałam. Od czegoś trzeba zacząć. I zaczęłam stawiać malutkie kroki. Mama stała obok półki i szukała jakieś książki. A ja szłam. I byłam co raz bliżej. I bliżej. I co raz śmielsza. I co raz bardziej przerażona. I stanęłam. Stanęłam tuż za nią. Patrzyłam się przez chwilę na jej szerokie plecy. Nie wiedziałam co się zaraz stanie. „Czego chcesz?” Zapytała mnie wertując kolejne strony jakiejś przypadkowej książki. A ja nadal milczałam. I nawet przestałam na chwilę oddychać. Szukałam języka. Szukałam słów. Szukałam odpowiednich nerwów w swoim ciele, aby je w końcu wypowiedzieć. Połknęłam ślinę. I powiedziałam… „Jesteś popierdolona…” Cisza. Głucha cisza. Ja. Mama. I cisza. „Coś ty powiedziała?” Spokojnie zapytała. A ja już nie mogłam nic powiedzieć. To tyle. I nie będzie więcej. Chyba już nigdy. „Coś TY powiedziała?!”  Zapytała już zdecydowanie głośniej. Ja już byłam blada jak ściana. Kolana się pode mną uginały i trzęsły jak galaretka. Nie wiedziałam czy mam uciekać. Czy mam się skulić. Czy mam sama się ukatrupić. „COŚ TY POWIEDZIAŁA?!” Zrzuciła się na mnie. Nawet nie miałam szansy na unik. Złapała mnie za szyję. I przygwoździła do ściany. Nie miałam jak się bronić. Ale coś musiałam robić. Aby się nie poddać. Aby się nie oprzeć tym jej wielkim łapskom. Jak oszalała machałam tymi swoimi wątłymi nóżkami. Tak machałam, tak wierzgałam, że aż walnęłam ją w krocze. To musiało ją boleć. Bo mnie puściła i skuliła się w sobie. A ja upadłam otumaniona na podłogę. Nie czułam gardła. Nie czułam krtani. Nie czułam praktycznie nic. Próbowałam złapać oddech. Złapać powietrze. Tyle ile się dało. Jak najwięcej. Jak najszybciej. Byle starczyło tchu. Byle starczyło, aby przetrwać. Mama ogarnęła się szybciej ode mnie i znowu mnie złapała. Tym razem za brzuch. I znowu mnie przygwoździła do ściany. Byłam w potrzasku. Byłam uwięziona. Byłam przerażona. Jak się miałam ratować?! Czułam, że zaraz trzewia mogą wyjść mi tylną częścią organizmu. Na szczęście mogła dotknąć swoimi małymi rączkami ściany. I nagle, i nie wiadomo skąd, zaczęłam nabierać wewnątrz swojego ciałka jakiegoś niebywałego animuszu. Zapału. Energi. Napierałam na tę ścianę z taką siłą, jak jeszcze nigdy dotąd. I bach! Odepchnęłam się. I siebie. I Mamę. Nagle totalny brak równowagi. Istna antygrawitacja. I zobaczyłam ten kryształowy stolik. Stał tuż za plecami Mamy Tornado. Już wiedziałam co się zaraz stanie. Jedyna moja reakcja w ciągu tych milisekund. „Schowaj się za całym cielskiem Mamy Tornado… i zamknij oczy”. TRACH! TRZASK! BRZASK!

             
I znowu cisza… Tak samo jak o tej trzeciej w nocy. Serce waliło mi jak jeszcze nigdy w moim życiu. Oddychałam równie szybko. Ja leżałam na Mamie. Czułam jej ciepłe ciało. Miałam zamknięte oczy. Nie chciałam ich otwierać. Zbytnio się bałam tego, co mogłam zobaczyć w około siebie. Ale musiałam to kiedyś w końcu zrobić. I zrobiłam. I otworzyłam. Pierwszy widok, salon w poziomie. To znak, że żyję. I że leżę. Postanowiłam wstać. Nadal wpatrując się w głębie salonu. Gdy tylko znalazłam dogodną pozycję, przekręciłam swoją głowę i spojrzałam na Mamę

(Brak słów i cisza)

Zamarłam…

Mój Boże… Jezu… 

Widok był… bardzo drastyczny. BARDZO drastyczny. Tak drastyczny, że nawet nie wiem czy chcę o tym pisać, ale chyba powinnam…

Wokół głowy Mamy Tornado powstała wielka szkarłatna i krwawa aureola. Jej oczy wywróciły się białkami na zewnątrz. Z czoła wylewały się małe stróżki krwi, które spływały po kawałku szkła wbitego w jej czerwone czoło. A usta.. A usta były szeroko otwarte.

A ja patrzyłam… Patrzyłam na to truchło. Na to nieoddychające już truchło. I nie wiedziałam co teraz mam zrobić. Byłam w głębokim szoku. W tak głębokim, że nic nie czułam. Absolutnie nic. Tylko zimną śmierć na której leżałam okrakiem. I gapiłam się jej prosto w mordę. Nieżywą… I obrzydliwą mordę.

Nagle do pokoju weszło dwóch facetów. Gadali ze sobą. Byli dość rozbawieni sobą. Jeden z nich miał w rękach wielką „profesjonalną” kamerę. „Co do chuja…” Powiedziałam do siebie w myślach. Tak samo powiedzieli i oni. I zamarliśmy. Patrząc na siebie z szeroko otwartymi ślepiami. Powiedzieć, że ta sytuacja była krępująca, to jakby nic powiedzieć. Kilka sekund później do pokoju weszła Khia. I była w równie wielkim szoku jak nasza trójka. „O Gmerto” Nie wiedziałam co to znaczy. Ponownie spojrzałam na Mamę… I chyba… umarłam… A może i nie?

Chyba zaczęłam śnić na jawie. W tle Demi Lovato i „Cool For The Summer”.

        
            Cała nasza piątka wsiadła do naszego ukochanego kubańskiego auta. Ubrane w kuse podkoszulki, bez staników, krótkie dżinsowe szorty i trampeczki. I jedziemy. W stronę słońca. Zachodzącego słońca. Idealnie pomarańczowego. Na tle idealnie różowo-czerwonego nieba. Wiatr we włosach. Totalna swoboda. I szczęście. I śmiech. Czysta beztroska. I nieskrępowana niczym radość. Tego bym chciała. Czemu tego nie mam? Czemu znalazłam się w tym burdelu? Co takiego się stało, że się tam obudziłam? I żyłam przez te kilka tygodni. Nie wiem. Ale w tym momencie mam to w dupie. Słyszysz świecie! W DUPIE!!! A piosenka się kończy. A my… A my? A my… jedziemy dalej. A gdzie? Tego nie wiem…

piątek, 10 marca 2017

ODCINEK#7 (7.2)

               Ósma wieczorem. Impreza trwała w najlepsze. Ludzie ani myśleli o tym, by się już zwijać. Wręcz przeciwnie. Byli co raz bardziej nakręceni na dobrą zabawę i w ogóle wszystko co… zabawne. Ja postanowiłam odpocząć nieco od tych imprezowiczów i zaszyłam się w jakimś pokoju. Oczywiście w tym takim najładniejszym w posiadłości. A co! Zapłaciłam za to miejsce, po części, ale zapłaciłam, więc wymagam. I taka moja uwaga dla tych wszystkich czytających ten blog mężczyzn, jeśli myślicie, że każda dziewczyna jest wstanie stać w butach na ośmiocentymetrowym obcasie przez kolejne dwadzieścia cztery godziny, to się grubo mylicie Panowie.

Wracając, spokojnie sobie siedziałam w jednym z tych najładniejszych pokoi na wielkim łóżku z chyba jedwabną pościelą i przeglądałam jak każdy zwykły mieszkaniec tej planety Fejsa. Aż tu nie wiadomo skąd, a przynajmniej ja tego nie wiedziałam, w sąsiednim pokoju, a w sumie nawet to był jeden pokój, bo obok był taki, powiedzmy taki salon, zaczęły rozmawiać ze sobą Khia i Mama Tornado. Nie wiedziałam skąd wzięła się tutaj Mama Tornado. Szczerze, to chyba nawet nie jestem pewna czy któraś z nas zaprosiła ją na urodziny Ory. Tak czy siak, zaczęło się od rozmowy. W sumie typowej dla Mamy, czyli dość głośnej, ale jednak w miarę spokojnej. Co średnio mnie to zainteresowało. A chwilę potem, dziewczyny robiły się co raz głośniejsze. I głośniejsze. To już było nieco bardziej niepokojące. Dlatego postanowiłam podejść do drzwi dzielących mój azyl od saloniku i trochę je po szpiegować. No i szczerze, to nic nie zrozumiałam z tego co mówiły. Brakowało mi szklanki. Wtedy na pewno coś bym wyhaczyła, a tak? Do kitu. Już chciałam odejść od drzwi, ale usłyszałam krzyki. Nie wiedziałam czyje. Stanęłam tyłem do drzwi. Nieco skulona. Dość przestraszona. I bardzo niepewna. Trochę się bałam je otworzyć. Nie wiedziałam czego się mogę spodziewać. Co miałam zrobić? Krzyczeć?! Uciekać?! Chronić się?! Bronic?! Później usłyszałam jakby jakieś latające przedmioty. Robiło się co raz bardziej niebezpiecznie. Nie miałam wyjścia. Musiałam coś zrobić. Weszłam. Do salonu.

A w tym salonie, na tej podłodze, podłodze wyłożonej mięciutkim i czyściutkim dywanem, szarpały się Khia i Mama Tornado. I to mocno. Bardzo mocno! Szarpały się za ciuchy. Za swoje gładkie włosy. I za swoją wypielęgnowaną skórę. Nawet na ziemi leżała potłuczona lampa. Taka w sumie ładna. Co oznacza, że te szarpanki, to nie byle co. Jedynie co mi przychodziło wtedy do głowy to jedno pytanie. I co teraz? I CO TERAZ?! Nie wiem!!! Pomocy! Potrzebuje wsparcia. Jakiegoś faceta. Psychiatra też byłby wskazany. Ale musiałam jakoś zareagować. Przecież nie mogłam się tak gapić. Khia mogła stracić wszystkie swoje białe zęby, a co gorsza swoje piękne czarne włosy. Odruchowo podeszłam do nich i próbowałam je rozdzielić. Nie wiedziałam jak mogę to zrobić. Więc się na nie rzuciłam. Stałam się trzecią w tej nierównej walce. Najpierw któraś z nich pociągnęła mnie za ucho. Potem poczułam, że ktoś złapał mnie za tyłek. A na dodatek ktoś zaczął łaskotać moje wrażliwe łydeczki. Po tym kilku sekundowym tarmoszeniu wylądowałam na kanapie. Całe szczęście, że na kanapie. A nie na stoliku obok, albo za oknem. Byłam totalnie ogłuszona i nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nic zrobić. Jakby totalnie wypadł mi mózg z głowy. I nic. Ani wstać. Ani siedzieć. Ani nawet nie wiadomo, jak to wszystko trzeba było zrobić. Usłyszałam tylko jakiś klaps. KLAPS! Jakoś tak. I potem jakby ktoś upadł na podłogę. BAM! I upadł. A potem chyba zobaczyłam przed swoimi oczami Mamę Tornado. Chyba, bo widziałam czerwone usta i blond grzywę, więc to chyba była ona. A Ona złapała mnie za ramiona i postawiła przede mną. „Wiesz, że nie wolno wtrącać się w nie swoje sprawy!!!” Najpierw mnie spoliczkowała. „A TO ZA TO, ŻE PODNIOSŁAŚ NA MNIE SWOJĄ ZASRANĄ ŁAPĘ!” I walnęła mnie chyba w nos. Z tego co pamiętam. Bo niewiele zapamiętałam. Ostatnia pewną rzeczą było to, że jak się złapałam za ten nos, to miałam krew na rękach. A potem… pewnie zemdlałam.

 Czas bliżej nieokreślony. Nieco zamroczona obudziłam się na kanapie w naszym burdelowym salonie. Na dodatek wszystko mnie bolało. Od przedziałka, aż po czubek dużego palca u mej lewej stopy. Próbowałam wstać, ale jedynie co mi się udało, to zmienić swoją pozycję z leżącej na siedzącą. Nie miałam na nic siły, ani tym bardziej ochoty. Jedynie co byłam wstanie zauważyć, a dokładnie to usłyszeć, to cisza. Przytłaczająca. I piętnująca. Nikogo nie było wokół. Tylko ja. Spojrzałam na zegarek. Trzecia w nocy. No nieźle mnie ta Mama urządziła. Po chwili kontemplacji nad tym faktem, próbowałam przypomnieć sobie co takiego się stało na tych urodzinach i… I ni w ząb nic nie pamiętałam. To chyba już trzeci raz kiedy nic nie pamiętam i nie wiem co się działo ze mną przez kilkanaście ostatnich godzin. Bardzo nieprzyjemne uczucie. „Spokojnie, jeszcze żyjesz”. Zza ściany wyszła Felicity. Mój niepisany anioł strój. Jak zwykle piękny i seksowny. Ubrany w czarą sukienkę na grubych ramiączkach sięgającą jej do połowy ud i jeszcze z prostokątnym dekoltem. Także wspaniała kreacja. A na stopach klasyczne czarne połyskliwe szpileczki. Od razu w myślach zapytałam co się stało i dlaczego tak wszystko mnie boli. „Mama Tornado nieźle ciebie poturbowała. Podobno „zakłóciłaś” jej rozmowę z Khią”. Felicity przyniosła na srebrnej tacy szklankę wody oraz mokry okład, pewnie na moją głowę, albo na nos, albo na to i na to, a ona sama, usiadła naprzeciwko mnie. „Na szczęście nikt z gości nie zauważył tego incydentu i wszystko jakoś dziewczyny zatuszowały. Gdyby nie one, to te urodziny zamieniłyby się w medialną katastrofę”. To mnie trochę uspokoiło, choć byłam też ciekawa co się działo z Khią. „Spokojnie. Jest cała. To nie pierwszy raz kiedy spotyka ją coś takiego”. Ta informacja już nie była taka uspokajająca, ale i tak poczułam się nieco lepiej. „Nie traktuj tego co teraz powiem, jako poradę czy coś w tym stylu, ale musisz coś tym zrobić. To już drugi raz kiedy ona doprowadza ciebie i dziewczyny do takiej sytuacji”. Felicity położyła swoją dłoń na mojej dłoni. „… I do takiego stanu”. Co prawda, to prawda. Co może się stać za tym „trzecim razem”? Wpadnę w śpiączkę? Stracę rękę? Stracę czucie? Stracę życie? Nie wiem. „Może nie jestem najbardziej wiarygodną tutaj osobą, ale możesz na mnie liczyć”. Uśmiechnęła się. Wzięła swoją dłoń. I wstała. „Pozwolisz, że wrócę do siebie. A ty przemyśl to. Napij się wody. I przyłóż to sobie do głowy. Powodzenia!” Odparła Felicity dając mi ten okład w dłoń. I sobie poszła. A ja zostałam w tym salonie z zimnym ręcznikiem w łapie, szklanką gazowanej wody na stole i swoimi myślami w mojej pustej głowie.

piątek, 3 marca 2017

ODCINEK#7 (7.1)

              Chyba jeszcze nie wspomniałam, ale tutaj w Los Angeles jest prawdziwie gorące i słoneczne lato. A skoro pogoda sprzyja to przydałoby się urządzić jakieś przyjęcie. I akurat dzisiaj, czyli dwunastego sierpnia 2016 roku, w ramach tego wprost idealnego lata, swoje urodziny obchodzi Ory. Osiemnaste urodziny. Co prawda to nie są dwudzieste pierwsze urodziny, tak ważne dla każdego amerykańskiego nastolatka z kontem na Instagramie, ale jednak nasza słodka Ory jest co raz bardziej stara i nie ma czego ukrywać, ale powoli będzie musiała się żegnać z sielskością i radością swojej niewinnej młodości…

               Ta, jasne! Co ja opowiadam! Mam dopiero szesnaście lat. Co ja mogę wiedzieć o tej mitycznej dorosłości, która jest taka poważna i… poważna. Olejcie to. Bądźcie młodzi i szczęśliwi. Na zawsze! Bez względu na swój wiek. Można być wieczną dwudziestką-piątką. Na pograniczu młodości i dorosłości. A nawet można być wiecznym dzieckiem, któremu się coś ciągle nie podoba. Niektórzy teoretycznie poważni i dorośli panowie w garniturach zachowują się jak totalne dzieciaki. No niestety…

              A wracając do sedna dzisiejszego wydarzenia. Dzisiaj urządzamy dla Ory przyjęcie urodzinowe. Na szczęście nie u nas. Nie w naszym pięknym i cudownym burdelu, który tak kochamy i uwielbiamy. Tylko w specjalnym „imprezowym domu”. Na wzgórzach Hollywood. Tak, tak. To nie jest żaden żart. Z tego co wiem, to Khia załatwiła to piękne miejsce specjalnie na tą okazję. W gwoli wyjaśnienia, imprezowy dom, to taki dom, który można wynająć na kilka dni. Taka chata oferuje pełne luksusy, jakie nie śnią się zwykłym ludziom, a tym bardziej nastoletnim prostytutkom. Dla przykładu, w naszej idealnej imprezowej rezydencji jest kilka dużych sypialni i łaźni, dla tych bardziej kochliwych imprezowiczów. Do zestawu dołącza taras z basenem oraz z widokiem na całe LA. Podobno widok wieczorem jest jeszcze bardziej zniewalający niż za dnia. A na dodatek na tym tarasie bar z najróżniejszymi alkoholami z całego świata i najbardziej kalorycznymi przekąskami na zachodnim wybrzeżu. Jeśli wam jeszcze mało, droga dziewczyno i drogi chłopaku, za barem stanie przystojny barman z odsłoniętym torsem lub urodziwa barmanka z ogromnymi silikonowymi piersiami zakrytym najmniejszym bikini dostępnym na Amazonie. No i tak mniej więcej to wygląda. Zazdro, co nie?
              Wracając jednak to meritum. Nieoficjalnie przyjęcie zaczęliśmy w południe. Bo oficjalnie zacznie się wtedy, gdy Ory przybędzie do wspomnianej posiadłości, a może to chwilę zając, tym bardziej, że sama solenizantka nie wie o tej imprezie. Co do gości, zostali zaproszeni tylko najbliżsi przyjaciele… z Facebook’a oczywiście, zarówno z Ory, jak i każdej z nas osobna. No oprócz mnie, bo go jeszcze nie założyłam. Dokładnie zaprosiłyśmy jakieś dwieście pięćdziesiąt osób. Każdy z gości miał ubrać się w strój kąpielowy, najlepiej w jakiś kwiatowy motyw. A jeśli tak owego nie mieli, to powinni przynieść jakikolwiek kwiat, byle był widoczny na ich wydepilowanych ciałach. Do tego jeszcze wielkie i kiczowate dmuchane basenowe zabawki w kształcie łabędzi czy różowych donatów pływające po wodnej tafli, aby było na czym robić zdjęcia w wodzie. Roznegliżowani barmani i barmanki gotowi do przelewania strumieni alkoholu. No i muzyka. Bo bez niej nie ma żadnej dobrej imprezy. Przy takiej okazji jak impreza urodzinowa na basenie, jednej nie może zabraknąć. Ulubionej piosenki naszej słodkiej solenizantki, czyli „My Neck My Back” autorstwa Khii. Ale nie tej naszej, tylko takiej czarnoskórej.


Impreza się rozkręcała coraz bardziej. Wraz z godziną czwartą po południu wszyscy najważniejsi goście już się pojawili i popijali kolorowe drinki, tańcząc w rytm muzyki albo rozmawiając z innymi zaproszonymi osobistościami. A wśród tych wszystkich „osobistości” byli na przykład NeNe Leakes, ta taka fajna pani z „Fashion Police”, dzieciaki z „#RichKids of Beverly Kids”. Nawet Jimmy był. Cały i zdrowy ku mojej radości. I siostry Anal. Tak, tak. Anal ma siostry. Dokładnie to trzy. Wszystkie blondynki. Wszystkie o nieco ciemniejszej skórze. Analloberta. Najniższa i najszczuplejsza ze wszystkich sióstr. Analobellah. Równa wzrostu Anal. Jej czoło zakrywała grzywka w stylu Taylor Swift z czasów płyty „Red”. I Analaxandra. Powiedzmy… grubokoścista. Taki to tercet egzotyczny. Nawet z dużym zainteresowaniem wysłuchałam ich rozmowy z naszą trójką, to jest mną, Khią i Humphrey. Gadały o jakiś modowych pierdołach. Ale muszę przyznać, że siostry Anal są bardzo sympatyczne. Polubiłam je. Mam nadzieję, że będziemy miały więcej okazji do spojrzenia sobie prosto w nasze imigranckie oczy.

Nadal jednak nie było śladu najważniejszego gościa dzisiejszego przyjęcia, czyli Ory. Tak jak podejrzewałyśmy, wraz z wybiciem na lokalnych zegarkach wspomnianej już przez mnie godziny czwartej, solenizantka mogła pojawić się w każdej chwili. A skoro zaczęłam o niej mówić, to znaczy myśleć, to właśnie w tym momencie ujrzałam ją w drzwiach wejściowych na taras tego pięknego domu. Ach ten blask bijący z jej twarzy o jasnej karnacji. Wyglądała niczym morska bogini, która właśnie wyszła z idealnie niebieskiej wody. Ten dla Ory typowy kołtun nagle stał się równą i piękną blond kulą idealnie moszczącą się na czubku jej głowy. Taka blond Amy Winehouse. Tylko taka która nie pali i nie ćpa byle gdzie. Niedbale wpięte kwiaty i motyle znalazły swoje zasłużone miejsca. Kwiaty wokół kuli, tak by stworzyły wianek takiej rusałki i zakryć ewentualną linię, że tak powiem, styku kuli z głową właścicielki. A motyle, dokładnie to dwa, na czubeczku owej kuli. Co do reszty stylizacji, to miała na sobie perłowo białe bikini, oczywiście idealnie leżące na jej świetlistym ciałku, oraz kardigan z półprzeźroczystej siateczki w ogromne kolorowe motyle. A do tego jeszcze odsłaniające jej filigranowe stópki kryształowe pantofelki, które mieniły się całą feerią barw. „Solenizantka wstąpiła na tarasy, baby!” Wszyscy spojrzeli w jej stronę. Wszystkie dwieście pięćdziesiąt par hollywoodzkich oczu. Nikt nie mógł oprzeć się spoglądaniu na Orianę. Jakby ktoś to zrobił, to myślę, że od razu by upomniałaby się o atencję dla swojej osoby. Nie tylko było widać, że jest królową dzisiejszej imprezy, ale też czuć. Ten blask. Nieźle dostałam nim po mordce.

Cała nasza czwórka nie mogła wyjść z zachwytu. Ory wyglądała jak jeszcze nigdy dotąd. Jeśli tak właśnie wygląda dorastanie to ja też tak chcę. Tu i teraz. Natychmiast! I nic, ani nikt nie zmieni mojego zdania. „I co powiecie? Nie przesadziłam trochę?” „Skądże, wyglądasz super”. Szczerzę mówiąc, to chyba Khia tak naprawdę nie sądziła. Na jej miejscu też bym była nieco zazdrosna. Żeby wyglądać lepiej niż „ja”?! Toż to istna zbrodnia przeciwko mojej skromnej osobie. Co w skrócie oznacza poważne wykroczenie. „Jestem z ciebie dumna. Dorastasz kochanie!” Nie można było odmówić prawdy słowom Humphrey. Przynajmniej ja mogę się z nimi zgodzić. Słodka Oriana zamienia się w seksowną królewnę nabrzeżnych dyskotek, zarazem pozostając niedostępną blond syreną, która każdego poranka wraca do wód oceanu z tych pełnych alkoholu imprez. Fajnie… Co prawda nie mogłam powiedzieć jej nic miłego, ale próbowałam tak pokazać tą radość z jej szczęścia swoimi oczami, że chyba oślepłam albo złapałam z nią dobry kontakt, że nic nie musiałam mówić. A DJ zapuścił bit „Tambourine” Eve, więc nie mogłyśmy się oprzeć i ruszyłyśmy na parkiet. Całą naszą piątką.



I w tym momencie powinnam kontynuować historię, ale pozwolicie, że ciąg dalszy nastąpi dopiero w kolejnym odcinku. Także, do zobaczenia!