piątek, 24 lutego 2017

ODCINEK#6

               Ostatniej nocy zastanawiałam się jak to się stało, że tutaj jestem. Pewnie myślicie, że robię to ciągle, prawda? No muszę was rozczarować, ale tak jednak nie jest. Powinnam chyba myśleć o tym ciągle. W nieskończoność. Rozważać wszystkie możliwości dwa, trzy, a nawet i cztery razy. A ja robię to tylko nocą. Kiedy nikt nie widzi. Kiedy nikt nie czuje. Kiedy nikt nie pyta. I tak sobie wyobrażam swoją przeszłość. Raz, że byłam adoptowaną córką Brandżeliny i przez ich rozwód musieli się mnie pozbyć. Albo innym razem, że to tylko sen i na pewno się nie długo obudzę. To akurat najmniej atrakcyjna wizja. A jeszcze innym, że jest to moje drugie życie. Tylko jakoś załapałam się już na jej późniejszą fazę. I tak szczerze, to w ogóle chyba mnie to nie obchodzi. Co zmieni w moim już i tak popieprzonym życiu wiedza na temat mojej przeszłości. Może była do kitu. Może była przepełniona narkotykami i… no i właśnie tym co teraz przerabiam w pewien sposób. A może i było super. Może byłam wielką gwiazdą. Na przykład Marylin Monroe. Albo jej mniej znaną naśladowczynią Jayne Mansfield. Po co ja nad wszystkim rozmyślałam. Sama już nie wiem. Po chwili zamknęłam oczęta i powiedziałam nara…

             A obudził mnie świt. Świt intensywnie pomarańczowego i idealnie okrągłego słońca na błękitnym niebie. Cudowny był. Mogłabym tak na niego patrzeć w nieskończoność… Już chciałam wrócić sobie do błogiego snu, gdyż tu nagle dopadła mnie druga pobudka. Dziewczyny. Ory, Humphrey i Anal. Wydzierały się z samego salonu, który był na parterze naszego pięknego pałacu w iście wiktoriańskim stylu. A oto ich przykładowe okrzyki. „Rusz się!” „Śniadanie wystygnie, chodź tutaj i idziemy”. Albo moje ulubione. „… dupy nie będą za tobą czekać w nieskończoność”. No cóż. Nie miałam wyboru. Ruszyłam się. Wstałam z łóżka. Ubrałam się. Normalnie i typowo. Jak na młodą dziewczynę przystało. I zeszłam na dół. A tam dowiedziałam się, że się źle ubrałam. „Elodie, co to ma być? Idziemy w miasto do cholery. Musimy ciebie jakoś odpicować”. Oparła Humprey. „Zobaczę czym mam jakieś czarne róże. Będą idealnie korespondowały z twoją cudowne jasną cerą”. Powiedziała leniwie Anal trzymając w ręku papierosa. I wróciłyśmy na górę. W drodze do mojego pokoju zorientowałam się też, że jak dziewczyny wcześniej mówiły o tych dupach, to miały na myśli męskie dupy. A to dupa rzadka w naszych progach. A przynajmniej tak mi się wydawało.

            Gdy już wszystkie cztery weszłyśmy do mojego pokoju, Ory zajrzała na mojego „nie mojego” laptopa i zarzuciła bit. Konkretnie Charli XCX „Break The Rules” i się zaczęło.




Poszukiwanie odzieżowego złotego graala. Humphrey wraz z Anal weszły do mojej garderoby i zaczęły grzebać w materiałach. W istocie mogło to trwać zbyt długo, nie mam tak ogromnej ilości ciuchów, nawet w porównaniu do minimalistycznej Anal, dlatego po chwili wróciły do mnie i Ory z kilkoma propozycjami dla skromnej „moi” jak to się w mówi we Francji. „Rozbieraj się”. Nie mogłam nie zgodzić się z prośbą Humphrey. Po kilku sekundach byłam gotowa rozpocząć pokaz mojego „ot-lumpeksu”. Propozycja numer jeden. Disco ponad wszystko. Biała koszula. Świecące złote spodnie dzwony. I peruka. Afro. Loża modowych szyderczyń pokazała kciuki w dół. Propozycja numer dwa. Styl na techno syrenę prosto z śmietnika współczesności okraszony srebrnymi butami na przeogromnym koturnie. „Nuda”. A jak Anal mówi, że nuda, to naprawdę była nuda. Propozycja numer trzy. Tylko Ory otworzyła szeroko oczy. W sumie nie wiem dlaczego. Bo była to czarna sukienka ciotki klotki zza miedzy. I propozycja numer cztery. „Super”. To Humphrey. „Jupi!!!” To reakcja Ory. „Ja pierdolę, ale blaza”. A to Anal. A ta „blaza” to ciemno bordowa sukienka bez rękawów, wisząca z gracją i dystynkcją na mojej delikatnej szyi oraz sięgająca do moich nieco kościstych kolan. I tak ubrana w tą blazę mogła wraz z dziewczynami ruszać w miasto. A propos dziewczyn, co do ich kreacji, to były one dość podobne do mojej bordowej sukienki. Humprey założyła zwiewną białą sukienę na cieniutkich ramiączkach. Przy sprawnym wzroku można było zauważyć jej sutki, wprost idealne sutki w istocie. Ory przyodziała sukienkę żółtą i bez ramiączek. A Anal czarną z tylko jednym rękawem na jej lewej ręce, bo przecież nie można zasłaniać swoich kolorowych ozdóbek w postaci tatuaży, prawda? Jeszcze tylko jakiś fajny makijaż, seksi szpileczki i mała torebeczka na cenciaki w rękę, i tak wystylizowane mogłyśmy opuścić nasz kochany burdel, zmierzając w stronę centrum tego dzikiego miasta. Po raz drugi zresztą. Po raz drugi bez Jimmiego, którego szczerze mówiąc dawno nie widziałam…


Wieczór. Ulice Los Angeles. Piękne świecące się ulice Los Angeles. I my. Nasza seksowna i zaiste kłopotliwa czwórka. W tym aucie. W tym czerwonym kubańskim cabrio. No wyglądałyśmy wspaniale. Stylówka była. I nie ma co do żadnych wątpliwości. Nawet jakiś dziadek po czterdziestce zatrąbił na nas. Choć może nie podobał się manewr Anal, bo to ona zasiadła z kierownicą. Zajechałyśmy pod jakiś przypadkowy klub. Z zewnątrz wydawał się być fajny. Wchodzimy do niego bez żadne problemu, rzecz jasna. A tam tłum ludzi, rzecz jasna. I głośna muzyka. Rzecz jasna. „Poczekajcie tu, zobaczę czy gdzieś jest wolny stolik czy coś”. Humphrey ruszyła na poszukiwania naszej ewentualnej oazy, a my ruszyłyśmy na parkiet trochę potańczyć. Trzeba w końcu kiedyś wyzwalać się z siebie to nieokiełznane, a zarazem nieco skrępowane zwierzę parkietu.
 
Po dwóch tańcach, Humphrey wróciła do nas i powiedziała byśmy za nią poszły. Spodziewałyśmy się, że chodzi o upragnione przez nas wolne miejsce, jednak pokazała nam coś, a dokładniej to kogoś zupełnie innego, niż tego oczekiwałyśmy. „Patrzcie na to”. Wskazała na faceta. A facet jak facet. Był całkiem przystojny. Gadał z jakimś innym, równie przystojnym facetem. Na pierwszy rzut oka nie wiedziałam o co może chodzić Humphrey, jednak po wnikliwszej obserwacji, dojrzałam w tylnej kieszeni jego spodni portfel. I chyba dotarło do mnie, o co może chodzić naszej czarnoskórej koleżance. Skąd inąd te myśli były bardzo rasistowskie. Czarna dziewoja i kradzież. Po prostu synonimy, prawda? Dla mnie jednak nie, ale cóż poradzić, zachowała się jak zachowała i tu żadne stereotypy nie wchodzą w grę. „Potrzebujemy trochę grosza, prawda?” Wiedziałyśmy już co się szykuje. Będzie niebezpiecznie. Będą wybuchy. I będzie ucieczka przed policją lub, jak w filmie z bardzo okrojonym budżetem, ochroniarzami klubu. Dlatego postanowiłyśmy nie angażować się w eskapadę Humphrey i grzecznie stanąć kącie, oczekując na ewentualny nieprzychylny rozwój zdarzeń. Hummy z lekkością gazeli, cokolwiek to znaczy, podeszła do pary przystojniaków i zaczęła z nimi rozmawiać. Nie wiem o czym. Ni stąd, ni zowąd, jeden z facetów odszedł, pewnie poszedł po drinka albo do kibelka, a Humphrey zaczęła się subtelnie przymilać się do pozostającego przy jej boku chłopaka. Tuli tuli, kizi mizi, uśmieszki i błyszczące z zauroczenia oczy. Mijały kolejne słodko pierdzące minuty i stało się to, co miało się stać. Humphrey pocałowała seksownego nieznajomego. Najwidoczniej tak dobrze całuje, że chłopak nawet nie poczuł jak w miedzy czasie dziewczyna chwyciła wystający z jego tylnej kieszeni portfel, chowając go… chyba między pośladki, ale nie jestem tego całkowicie pewna. Pocałunek się skończył, a Humphrey czym prędzej podziękowała uroczemu mężczyźnie za mile spędzone kilka minut i przybiegła do nas. „Mam dziewczyny! Mam!” Hummy wydała się być bardzo zadowolona ze swojego występku, dlatego nie przerywałyśmy jej tej chwili triumfu. Została jeszcze tylko jedna rzecz do zrobienia. Uciekać z tego klubu zanim przystojniak skapnie się, że nie ma swojego portfela. Długie nogi za pas. Wyjście z klubu. Wsiad do samochodu. Radio. A w radiu „Trouble” Neon Jungle. I jechać. I nie oglądać się za siebie.

 

Gdy już miałyśmy kaskę, w papierze oczywiście, bo kartami płatniczymi gardzimy jak mało kto, poszłyśmy na hamburgery, do jakiegoś stylowego baru, niczym z teledysku Cee Lo Green’a „Fuck You”. Fajny był ten teledysk. Tak samo jak i bar. A hamburgery były przeciętne. Co nie zmienia faktu, że w takim towarzystwie, wszystko staje się fajne. I tak w sumie skończył się ten dzień. Nad ranem wróciłyśmy do domu i nawet Mama Tornado tego nie zauważyła. Ha Ha! Osiągnięcie życia zaiste!

piątek, 17 lutego 2017

ODCINEK#5

              Kolejny dzień. Kolejna przygoda. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam. Nic nie poradzę. Jestem dziewczyną z fantazją i lubię nieco przekoloryzować swoją niedaleką przyszłość. Taka jestem. A co do dzisiejszych przygód… Cóż, ten dzień był zupełnie inny niż wszystkie, które tutaj, w tym erotycznym przybytku, do tej pory przeżyłam.

Południe. Wylazłam ze swojej przeuroczej norki, gdzie grzebiąc w Internecie przez ostatnie kilka dni próbowałam umiejscowić swoje jestestwo w tych wszystkich szalonych wydarzeniach mających obecnie miejsce na świecie. A wylazłam, bo postanowiłam coś sobie zjeść. Jak to zwykły człek. Gdy głodny, to zły. Leniwie zeszłam na parter do naszego królestwa jedzenia. Do kuchni ma się rozumieć. Otworzyłam lodówkę. A tam nie czekał na mnie żaden seksowny mężczyzna z reklamy płynu po goleniu. Wręcz przeciwnie. Nazwałabym je banałami. Sok pomarańczowy. Mleko. Jogurt naturalny. I banany. Wzięłam dwa. Jednego od razu zaczęłam jeść. Drugiego wzięłam do ręki i udałam się z moimi trofeami do salonu. I zobaczyłam tam… No właśnie nie wiedziałam co. Na stole leżało pełno papierów. Kolorowych. I kalkulator. I długopis. I jakieś granatowe książeczki. Mając tego banana w buzi zastanawiałam się czy mam podejść i dokładniej przyjrzeć się temu, co było na tym stole i w sumie chciałam wrócić do swojego świata, ale zrobiłam zupełnie inaczej. Podeszłam. Z tym bananem. I spojrzałam.

Te granatowe książeczki to były nasze, a dokładniej to moich dziewczyn, paszporty. Amerykańskie. Najprawdziwsze. Najprawdziwsze na świecie. A co było w nich napisane. No cóż, jak to paszporty. Było tam wszystko. Wszystkie dane potrzebne do znalezienia nas na Facebook’u, na Google Maps i w rejestrze urodzeń. To może zacznę od początku. Pierwszy trafił mi się paszport Humphrey. Wyczytałam, że ma drugie imię Diana. A na nazwisko Kunhta. Urodziła się pierwszego czerwca 1994 roku. Jest „prawdziwą” amerykanką. Z Texasu, jak wiemy Kochanie. Następną prześwietliłam Ory. A dokładniej to Orianę Veronicę Paz Schultenbaum. Istne szaleństwo. Tyle imion chyba mają tylko Hiszpanki. Choć na czym ja się tam znam. Mam amnezję od kilku tygodni. Wracając, Ory ma osiemnaście lat… Czy… Czy Ory nie jest za młoda na… prostytutkę?! Nie wiedziałam co mam o tym myśleć. Za to nie muszę zastanawiać się gdzie się urodziła. W Rzymie się urodziła. Skoro jestem Francuską, to pewnie tam kiedyś byłam. Co do Analsandrei, urodziła się ona w Chihuahua w Meksyku. Jest zodiakalnym skorpionem urodzonym pierwszego listopada 1995 roku. Fajnie. Tak bym to podsumowała. A na końcu została Khia. Nasza Miss Burdelu urodziła się w Tbilisi w Gruzji. Ciekawie. Poczułam się zaintrygowana. Tak naprawdę Khia ma na imię Vepkhia Kami… Kamikamakaka… Kamikamadze. Starsznie trudne nazwisko do wypowiedzenia. I napisania zresztą też. I ma dwadzieścia lat i jest zodiakalnym…

„A ty co tutaj robisz?!” Wtem do salonu weszła raptownie Mama Tornado. Była wkurzona. Naprawdę wkurzona. Błyskawicznie podeszła do stolika. Jeszcze szybciej złapała mnie za moje wątłe ramiona. Chyba nawet mnie dźwignęła, bo przeniosła mnie z kanapy i „postawiła” przy półce z książkami, ale już nie pamiętam. „Czy pozwoliłam ci zaglądać mi w papiery?!” Byłam śmiertelnie wystraszona. Nie wiedziałam jak mam zareagować. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nic powiedzieć. Jak okazać emocje, kiedy jesteś pozbawiony języka w gębie? Kiedy nie masz możliwości żadnego roku. Nie jestem aktorką. Ja nie gram. Ja żyję. Codziennie. „CZY POZWOLIŁAM CI?!” Byłam bezsilna. Byłam przerażona. Próbowałam nie patrzeć w jej zapewne czerwone od wściekłości oczy. Zbytnio się bałam. Bałam się tam zobaczyć jakiegoś demona. Jakiegoś potwora. Jakiegoś bazyliszka czy inne dziwo. „Zostaw ją!” Moje zbawienie nadciągnęło. To była Khia. „Puść ją, bo to się źle dla nas wszystkich skończy”. Czułam wściekły wzrok Mamy na sobie. Ale po chwili mnie puściła. I osunęłam się powoli na ziemię. „Ale żeby to był ostatni raz!” I odeszła. A ja próbowałam dojść do siebie… „Chodź Kochanie”. Khia złapała mnie za rękę. Pomogła mi wstać, a potem usiąść na naszej bordowej burdelowej kanapie. I wyłączyłam się. Przeniosłam się gdzieś indziej. Poczułam, że zapadam się. W siebie? W nicość? W co? W coś. Było mi pusto. Tak po prostu. Mózg odłączył się od mnie. Od świata. Ale nie od bodźców z niego pochodzących. Przeszyło mnie coś dziwnego. Uczucie? Chyba. Uczucie, że kiedyś już tak było. To uczucie napiętnowania. Ten atak. Ten bezsensowny atak. Atak na mnie. Na moje zachowanie. Na moje odruchy. Na mnie… Nie wiem dlaczego. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Zresztą nic nie wiem o sobie. Nic. Żyję z dnia na dzień. Jestem samotna. Nie cieleśnie. Mentalnie. I w dodatku nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Bo kurwa nie mówię! Tylko kiwam głową!!! Totalnie zamknęłam się w sobie na te kilka sekund nieświadomości. Chciałam się rozpłakać. Chciałam kogoś walnąć w łeb. „Wszystko w porządku. Już nic nie grozi”. Dotyk Khii nieco mnie uspokoił. Był przyjemnie ciepły. „Dobrze się czujesz?” Nie mogłam powiedzieć, że tak. Pokiwałam tylko twierdząco. W ogóle… po co to wszystko mówię… do siebie. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam…

Kilka chwil i wstałam z kanapy. I poszłam. Nie pamiętam już teraz gdzie.

piątek, 10 lutego 2017

ODCINEK#4

               Przez kilka kolejnych dni nie robiłam z dziewczynami czegoś szczególnego. One gadały. Ja mogłam tylko słuchać. I to w sumie na tyle. No i jeszcze się przypatrywałam na te ich otwarte buziaki, które chyba od dawna nie miały żadnego klienta… To chyba było nie na miejscu. Zresztą ten śliczny domek dla niegrzecznych heteroseksualnych chłopaków to burdel. Może przejdźmy dalej. Typowy dzień z życia „moich” dziewczyn, z tego co udało mi się jak do tej pory zaobserwować, głównie polegał na leniwym wstaniu z ich wielkich jak lodowiska łóżek, ubraniu i umalowaniu się najlepiej jak to tylko było możliwe wraz z wybiciem godziny dwunastej, spożywaniu pięciu beztłuszczowych i bezglutenowych posiłków dziennie oraz zapełnianiu wolnego czasu oglądaniem bezmyślnych programów w telewizji, przeglądaniem głupich stron internetowych i wielu innych bezsensownych aktywnościach. Niby nic szczególnego, przecież duża grupa moich rówieśników właśnie tak spędza swój wolny czas, w sumie nic nie robiąc.

               Tydzień po wydarzeniach budzących w moich biodrach „życie”, i nie mam tutaj na myśli żadnego zapłodnienia mojej jeszcze dziewiczej macicy, Khia postanowiła zabrać mnie tak zwane na miasto. Czym prędzej ubrałam się w coś wygodnego i takiego, co by nie odstraszyć ode mnie innych ludzi na wspomnianym mieście. Po dziesięciu minutach wraz z moją przewodniczką po Mieście Aniołów, wsiadłyśmy do naszego zakładowego auta, którym był czerwony kabriolet sprowadzony prosto z gorącej i jeszcze komunistycznej Kuby, i pojechałyśmy na znaną raczej wszystkim mieszkańcom planety Ziemia, Venice Beach. A gdy tak sobie spokojnie jechałyśmy przez zakorkowane ulice LA, w tle grała piosenka M.I.A. „Paper Planes”. Khia pomimo, że zrobiła krzywą minę gdy usłyszała jej pierwsze takty, to zostawiła piosenkę, bo „w sumie pasuje do naszej wyprawy”…



Nasze śliczne kubańskie auto zaparkowałyśmy gdzieś w pobliżu samego bulwaru i czym prędzej poszłyśmy na jego główną cześć. Mogę powiedzieć, że już to samo „przejście” było dość osobliwe. Khia od momentu wyjścia zza kierownicy, zaczęła uwodzić wszelakich gapiów płci męskiej, którzy byli w promieniu kilku metrów od niej samej. Chyba największe wrażenie zrobiło na tubylcach jej pośladki opięte w klasyczne dżinsowe szorty, które w sumie ich w ogóle nie zakrywały. To była piękna pupa. To była pełna pupa. Ta pupa była po prostu cudowna. Wszyscy się na nią patrzyli. Khia to zupełnie inna liga niż ja. Ja w sumie nie mam tyłka. To tylko jakieś dwa kawałki tłuszczu. Nawet moje superobcisłe zielone rurki nie dadzą rady wykrzesać z mojego tyłka, dwóch jędrnych i okrągłych półdupków, które sumując mogłyby dać PUPĘ. By jeszcze bardziej podkreślić swoje cudne cztery litery Khia założyła klasyczne czerwone szpileczki. Uprzedzając pytania, nie wiem jak mogła prowadzić w nich auto. Wracając do meritum, gdy tak sobie szła, wręcz unosiła się nad rozgrzanym kalifornijskim asfaltem. A ja mogłam tylko patrzeć i podziwiać te jej kocie ruchy. Nie zazdrościłam. Nie zazdrościłam. Naprawdę. Nawet jeden deskorolkarz przewrócił się na widok mojej urokliwej przywódczyni burdelu.

Po upojnej chwili paradowania aleją sław dla plebsu, usiadłyśmy przy jakimś stoliku zupełnie anonimowej dla mnie kawiarenki. „Elodie, wiem, że nie mówisz, ale to nic Słońce moje”. Khia mówiła do mnie szeptem. W sumie nie wiem dlaczego. „Jako, że chcemy tobie przypomnieć jak to się robi i w ogóle, dzisiaj pokażę ci jak się podrywa”. Wykorzystałam minę numer osiem. Zdziwienie nieznanym połączonym z ciekawością na temat tego nieznanego. „Widzisz tamtego faceta?” Dyskretnie się odwróciłam. Nie dało się ukryć. Był przystojny. Na pewno był starszy od Khii. Krótki i prawie idealnie białe włosy. Biała koszula z krótkimi rękawami. Na rękach masa kolorowych tatuaży. Ciemno zielone szorty. I mokasyny. Dżinsowe. Chyba szukał pocztówki z widokiem Los Angeles na straganie sklepiku obok naszej kawiarni. „Teraz do niego podejdę. Pogadam z nim chwilkę i wrócę do ciebie, ok?” Przytaknęłam. W sumie nie miałam innego wyjścia.

I tak szybko jak Khia wstała, tak w sumie szybko wróciła. Nawet nie zdążyłam popatrzeć sobie na innych ludzi, którzy przechadzali się po wszystkich tych kolorowych sklepikach na Venice Beach. „Już jestem. I teraz słuchaj”. Khia położyła na naszym stoliku dyktafon… Tego zupełnie się nie spodziewałam. Jak można nagrywać kogoś bez jego zgody! Czułam się totalnie zdegustowana jej zachowaniem. A skoro nie mogłam wyrazić swojego oburzenia i sprzeciwu wobec tych niecnych poczynań, otworzyłam oczy najszerzej jak tylko potrafiłam. „No co?” Wskazałam na dyktafon swoimi szczuplutkimi paluszkami. Khia zdawała się nie rozumieć istoty mojego problemu. „Aaaaa, przepraszam”. Niestety, nie wyrzuciła dyktafonu w stronę oceanu, a tylko wcisnęła guzik „play”. (Z racji, że nie chcę ujawniać tożsamości tego przystojnego Pana, będę parafrazować jego wypowiedzi. Chcę być miła i chcę uniknąć ewentualnego procesu.) „Hej, mogę ci jakoś pomóc?” Mężczyzna przytaknął. „To zależy dla kogo będzie, dla mamy, dla żony, a może dla…” Facet dokończył wypowiedź Khii słowami „… dla chłopaka”. „Och, a przecież dziewczyny też lubią kartki pocztowe, a szczególnie jak napisze się do nich coś miłego na ich odwrocie. Na przykład liczby. Są bardzo fajne. Taki kod. Język kodu i… w ogóle”. Mężczyzna przeczytał na głos cenę kartki i poszedł do kasy. „I teraz tak, wiem jak to wygląda… brzmi! Gość zupełnie olał mój urok osobisty”. Patrzyłam na Khię jak na wariatkę, która zaraz miała zdradzić mi swój największy sekret, „nie jest wariatką!”. „Także mam nadzieję, że wyciągnęłaś z tego dobrą lekcję. Idę po latte, coś dla ciebie Kochanie?” Zaprzeczyłam. Posiedziałyśmy jeszcze przez dwie godzinki i wróciłyśmy do burdelu.    

piątek, 3 lutego 2017

ODCINEK#3

             Wieczorem jeszcze tego samego dnia, poszłam z dziewczynami do klubu tanecznego o jakże urokliwej nazwie „Dollhaus”. Każda z nas ubrała się najlepiej jak tylko potrafiła. Pomimo tego, że nie wiedziałam skąd się tutaj wzięłam, wszystkie moje ubrania znalazły już swoje miejsce w „moim” pokoju, tuż obok erotycznej norki Felicity. W mojej garderobie, która rozmiarami przypominała mały kibelek, pośród kremowej sukienki w dziwne niebieskie wzorki, melonika, czerwonego kimona oraz kilku innych dziwnych kreacji znalazłam tą jedyną. Idealną na dzisiejszą okazję. Była tak idealna, że aż oślepiła mnie swoim wspaniałym blaskiem i zapomniałam jak wyglądała. Wraz z godziną dwudziestą pierwszą ruszyłyśmy, nie licząc naszego poczciwego Jimmiego, na podbój Los Angeles.

             Przed klubem stała kolejka równie kolorowo ubranych ludzi. Różowe boa. Biały kowbojski kapelusz. Nisko opuszczone spodnie jakiś nygusów. I wiele innych przedziwnych kreacji noszących swoich prawie sławnych właścicieli. Błyskawicznie ich ominęłyśmy i całą nasza piątka stanęła przed ogromnym, nawet większym od naszego Jimma wykidajłą. Był łysy. Jego skóra była idealnie biała. Pewnie dlatego miał na sobie czarny garnitur. Może nie lubi słońca. Do tego jeszcze staromodne okulary przeciwsłoneczne w stylu Neo i Trinity, i mamy cud miód ochroniarza tanecznego lokum. „Cześć. Zna nas co najmniej pół miasta, Mick Jagger oraz szef tego klubu. Pozwolisz?” Odparła zdecydowanie Khia, żując truskawkową gumę do żucia i trzymając się szlufek od swych obcisłych dżinsów. Wpuścił nas bez słowa. Zaimponowała mi tym. To było naprawdę coś.

W środku czekał na nas tłum roztańczonych i rozpalonych do czerwoności ciał. W uszach „Move Ya Body” Niny Sky.


           Zanim się obejrzałam, Khia ruszyła już w tany z zupełnie nieznanymi mi mężczyznami. Oprócz dżinsów miała jeszcze na sobie jeszcze jakąś kusą bluzeczkę z jakiegoś atłasowego materiału w kolorze czekolady, która trzymała się na zaledwie kilku sznureczkach, a pod spodem nie miała nic. Tylko swoje piękne jędrne dwie piersi. Włosy jak zawsze idealne. Wspaniale falujące w rytmie ruchów jej ciała. Na ustach czerwona szminka. I przypadkowe półprzeźroczyste brokatowe pantofelki na stopach. Była przecudowna. Niczego jej nie brakowało. Mnie brakowało w sumie wszystkiego. Nawet tego co ja tutaj robię. Tylko patrzyłam. I podziwiałam. Ten flirtujący z rzeczywistością obrazek. Gdy Khia tak sobie swobodnie tańczyła, nie mogłam oderwać wzroku od jej pełnych kobiecych bioder. Falowały. Prawo. Lewo. Prawo. Lewo. To było niesamowite. Nikt nie mógł odwrócić od niej wzroku. Włącznie ze mną. Wszyscy są w nią wgapiali jak w Mona Lisę i oczekiwali, że zaraz stanie się coś niezwykłego. Coś stanie się z ich duszami. Coś stanie się z ich nieużywanymi od pokoleń mózgami. Może wreszcie poznają ich prawdziwe zastosowanie. Ale to opowieść na inny czas. Piosenka się skończyła. Nawet gdy Khia przestała się poruszać w jej takt, to nikt nie przestawał obejmować wzrokiem jej boskiego ciała od czubka głowy, po najmniejszy paluszek jej filigranowych stóp. „Chodź, dołączmy do dziewczyn”. Złapała mnie zdecydowanie za rękę i poszłyśmy w stronę baru.

A tam czekały na mnie kolejne atrakcje. Ory próbowała zgadnąć, jaki drink trafi do danego faceta. Humphrey obserwowała wszystkich czarnoskórych mężczyzn w klubie. W sumie nie wiem dlaczego. A Analsandrea piła tequilę wpatrując się głęboko w kieliszek kiedy został już opróżniony z przeźroczystego płynu. „Coś dla ciebie, kochanie?” Khia zapytała tak jakby było oczywistym, że piję alkohol każdego wieczoru. Zdziwiło mnie to. Zaprzeczyłam kiwając swoją główką z prawej do lewej. „A ja wręcz przeciwnie moje drogie. Kolejka dla wszystkich przy tym stole!!!” To był prawdziwy gest ze strony Khii. Przynajmniej jak dla mnie. Nie wiem czy miała tyle pieniędzy, aby zapłacić za te hektolitry alkoholu, ale chyba nikt się nie przejął tym zbytnio. Usiadłam spokojnie na barowym krześle i zaczęłam się rozglądać, tak samo jak Humphrey, lecz w poszukiwaniu ciekawych ludzi, tak w ogóle. Pierwszego zauważyłam Jimmiego. Jak zwykle czujny i na posterunku. Drugą w kolejności zauważyłam dziewczynę. To chyba była dziewczyna. Mam przynajmniej taką nadzieję. Miała długie i piękne tęczowe włosy. Nie zdążyłam zbytnio przyjrzeć się jej twarzy, ale chyba była śliczna z tego co pamiętam. Widziałam też chyba jej chłopaka, cały wytatuowany i z puszystą brodą. Był całkiem przystojny. Podobał mi się, ale nie tak jak Jimmy, rzecz jasna. Zaraz obok stała jakaś blondynka. Miała podobną fryzurę do Marylin Monroe, a oczy wielkie jak moje pięści i całe różowe, też jak moje pięści, które okrywała różowa skóra. „Chodźcie! Idziemy na parkiet”. Moje rozmyślania zostały brutalnie przerwane przez nakaz naszej przywódczyni Khii. I znowu złapała mnie gwałtownie za rękę i zaciągnęła mimowolnie na parkiet.

Stanęłyśmy całą piątką na danceflorze. I Pan DJ zapuścił bit. Pussycat Dolls „Don’t Cha”.


Pierwszy dźwięk. Pierwsze uderzenie. Pierwsze wszystko. I nagle zaczęłyśmy tańczyć. Równo. Równiuteńko. Stałyśmy się jednym skoordynowanym tanecznym ciałem. Co po prostu znaczy, że stałyśmy się prawdziwą „formacją”. Pięć różnych dziewczyn. Gapie wszelakich płci wokoło. Moja krew zaczęła pulsować. Jak jeszcze nigdy dotąd. Moje ciało też zaczęło pulsować. Też jak jeszcze nigdy dotąd. A tu czas na refren. Moje cielesne zaangażowanie było coraz większe. I większe. I większe!!! Czułam się wspaniale. A wyglądałyśmy pewnie jak te wszystkie laski z teledysków nazywane powszechnie „piosenkarkami”. Khia robiła za liderkę naszego girlsbandu. Jak zwykle. Byłyśmy takie seksowne. I piękne. I wspaniałe. I takie super. I takie sprzeczne z normalnością. W tamtym momencie byłam nienormalna. Byłam niemoralna. Byłam seksowna. Byłam chyba prawdziwą kobietą. Nawet ta dziewczęca i zupełnie niewinna Ory obudziła w sobie rozerotyzowanego demona tańca. To było niewiarygodne. Nie obchodziło mnie nic. I nikt. To było zupełnie oszałamiające. Jedyne w swoim rodzaju. Czułam swoje biodra. Moje cudowne bioderka. Te same skromne i filigranowe bioderka, które jeszcze półgodziny temu praktycznie nie dawały, ani mi, ani całemu światu znaku życia. Byłam w transie. Nie pamiętam nic. Absolutnie nic. Dziura. Oczywiście poza tym, że bardzo mi się to spodobało. Ten szalony taniec. Ten wirujący seks. Niczego mi nie brakowało. Poza świadomością. Mojego ciałka. Świadomości samej siebie. I… I chyba już trzeci raz tego wieczoru zostałam wyrwana ze swojego słodkiego transu. Mimo tego, że piosenka się już skończyła, to ja chciałam więcej, i więcej, i jeszcze więcej!!!

Wróciłyśmy niespiesznie do baru i posiedziałyśmy jeszcze przy nim dobrych kilka chwil. W „domu” byłyśmy gdzie w pół do drugiej w nocy. Mama Tornado bardzo się nas wkurwiła, wyzwała od takich i tamtych, że co tak późno i w ogóle wszystko nie tak jak być powinno, ale to i tak nie mogło wybić mnie z dobrego humoru, którego nabrałam po ruszaniu tymi swoimi szalonymi bioderkami.