piątek, 17 marca 2017

ODCINEK#8

Pobudka. Telefoniczny budzik zadzwonił punktualnie o dziewiątej rano. Ja nadal dość obolała, potwornie zmęczona i jak nigdy dotąd zmieszana tym o czym myślałam aż do piątej rano, obudziłam się na tej samej salonowej kanapie. Jeśli jesteście w miarę obeznani w matematyce i tym podobnych sprawach, zapewne zdążyliście obliczyć, że spałam całe cztery godziny, co w prostym rozrachunku daje duże problemy z życiem danego dnia. A co do problemów, to niestety, ale nic nie wymyśliłam. Nic, a nic. Nic. W ogóle. Absolutnie. Totalnie.  A im bardziej chciałam znaleźć jakieś wyjście, to czułam się coraz bardziej przywalona tą całą sytuacją. Dosłownie. Literalnie. Seryjnie. Gorzej być nie może. Choć inni twierdzą zupełnie inaczej. Zawsze może być gorzej. Nie przeczę. I nie zamierzam z tym walczyć. W ogóle. Absolutnie. Totalnie.

              
Jak wyjść z kłopotów kiedy w sumie nie możesz nic zrobić i, tak jak w moim wyjątkowym przypadku, nic powiedzieć. Jedyne co mi chodziło po głowie, to czekać na łut szczęścia, że jednak przemówię albo gdy tylko znajdzie mnie jakaś dobra okazja, pójść na całość. No i jakby los postanowił spłatać mi figla, do salonu weszła Mama Tornado. A ja… A ja zamarłam. Okazja objawiła mi się przed oczami. I wołała. I błagała. I krzyczała. „Idź na całość!”. A ja… po prostu nie mogłam. Jak miałam powiedzieć to co niewypowiadalne? Tym bardziej gdy „niewypowiadalne” w mojej sytuacji jest synonimem słowa „wszystko”. Wstałam. Od czegoś trzeba zacząć. I zaczęłam stawiać malutkie kroki. Mama stała obok półki i szukała jakieś książki. A ja szłam. I byłam co raz bliżej. I bliżej. I co raz śmielsza. I co raz bardziej przerażona. I stanęłam. Stanęłam tuż za nią. Patrzyłam się przez chwilę na jej szerokie plecy. Nie wiedziałam co się zaraz stanie. „Czego chcesz?” Zapytała mnie wertując kolejne strony jakiejś przypadkowej książki. A ja nadal milczałam. I nawet przestałam na chwilę oddychać. Szukałam języka. Szukałam słów. Szukałam odpowiednich nerwów w swoim ciele, aby je w końcu wypowiedzieć. Połknęłam ślinę. I powiedziałam… „Jesteś popierdolona…” Cisza. Głucha cisza. Ja. Mama. I cisza. „Coś ty powiedziała?” Spokojnie zapytała. A ja już nie mogłam nic powiedzieć. To tyle. I nie będzie więcej. Chyba już nigdy. „Coś TY powiedziała?!”  Zapytała już zdecydowanie głośniej. Ja już byłam blada jak ściana. Kolana się pode mną uginały i trzęsły jak galaretka. Nie wiedziałam czy mam uciekać. Czy mam się skulić. Czy mam sama się ukatrupić. „COŚ TY POWIEDZIAŁA?!” Zrzuciła się na mnie. Nawet nie miałam szansy na unik. Złapała mnie za szyję. I przygwoździła do ściany. Nie miałam jak się bronić. Ale coś musiałam robić. Aby się nie poddać. Aby się nie oprzeć tym jej wielkim łapskom. Jak oszalała machałam tymi swoimi wątłymi nóżkami. Tak machałam, tak wierzgałam, że aż walnęłam ją w krocze. To musiało ją boleć. Bo mnie puściła i skuliła się w sobie. A ja upadłam otumaniona na podłogę. Nie czułam gardła. Nie czułam krtani. Nie czułam praktycznie nic. Próbowałam złapać oddech. Złapać powietrze. Tyle ile się dało. Jak najwięcej. Jak najszybciej. Byle starczyło tchu. Byle starczyło, aby przetrwać. Mama ogarnęła się szybciej ode mnie i znowu mnie złapała. Tym razem za brzuch. I znowu mnie przygwoździła do ściany. Byłam w potrzasku. Byłam uwięziona. Byłam przerażona. Jak się miałam ratować?! Czułam, że zaraz trzewia mogą wyjść mi tylną częścią organizmu. Na szczęście mogła dotknąć swoimi małymi rączkami ściany. I nagle, i nie wiadomo skąd, zaczęłam nabierać wewnątrz swojego ciałka jakiegoś niebywałego animuszu. Zapału. Energi. Napierałam na tę ścianę z taką siłą, jak jeszcze nigdy dotąd. I bach! Odepchnęłam się. I siebie. I Mamę. Nagle totalny brak równowagi. Istna antygrawitacja. I zobaczyłam ten kryształowy stolik. Stał tuż za plecami Mamy Tornado. Już wiedziałam co się zaraz stanie. Jedyna moja reakcja w ciągu tych milisekund. „Schowaj się za całym cielskiem Mamy Tornado… i zamknij oczy”. TRACH! TRZASK! BRZASK!

             
I znowu cisza… Tak samo jak o tej trzeciej w nocy. Serce waliło mi jak jeszcze nigdy w moim życiu. Oddychałam równie szybko. Ja leżałam na Mamie. Czułam jej ciepłe ciało. Miałam zamknięte oczy. Nie chciałam ich otwierać. Zbytnio się bałam tego, co mogłam zobaczyć w około siebie. Ale musiałam to kiedyś w końcu zrobić. I zrobiłam. I otworzyłam. Pierwszy widok, salon w poziomie. To znak, że żyję. I że leżę. Postanowiłam wstać. Nadal wpatrując się w głębie salonu. Gdy tylko znalazłam dogodną pozycję, przekręciłam swoją głowę i spojrzałam na Mamę

(Brak słów i cisza)

Zamarłam…

Mój Boże… Jezu… 

Widok był… bardzo drastyczny. BARDZO drastyczny. Tak drastyczny, że nawet nie wiem czy chcę o tym pisać, ale chyba powinnam…

Wokół głowy Mamy Tornado powstała wielka szkarłatna i krwawa aureola. Jej oczy wywróciły się białkami na zewnątrz. Z czoła wylewały się małe stróżki krwi, które spływały po kawałku szkła wbitego w jej czerwone czoło. A usta.. A usta były szeroko otwarte.

A ja patrzyłam… Patrzyłam na to truchło. Na to nieoddychające już truchło. I nie wiedziałam co teraz mam zrobić. Byłam w głębokim szoku. W tak głębokim, że nic nie czułam. Absolutnie nic. Tylko zimną śmierć na której leżałam okrakiem. I gapiłam się jej prosto w mordę. Nieżywą… I obrzydliwą mordę.

Nagle do pokoju weszło dwóch facetów. Gadali ze sobą. Byli dość rozbawieni sobą. Jeden z nich miał w rękach wielką „profesjonalną” kamerę. „Co do chuja…” Powiedziałam do siebie w myślach. Tak samo powiedzieli i oni. I zamarliśmy. Patrząc na siebie z szeroko otwartymi ślepiami. Powiedzieć, że ta sytuacja była krępująca, to jakby nic powiedzieć. Kilka sekund później do pokoju weszła Khia. I była w równie wielkim szoku jak nasza trójka. „O Gmerto” Nie wiedziałam co to znaczy. Ponownie spojrzałam na Mamę… I chyba… umarłam… A może i nie?

Chyba zaczęłam śnić na jawie. W tle Demi Lovato i „Cool For The Summer”.

        
            Cała nasza piątka wsiadła do naszego ukochanego kubańskiego auta. Ubrane w kuse podkoszulki, bez staników, krótkie dżinsowe szorty i trampeczki. I jedziemy. W stronę słońca. Zachodzącego słońca. Idealnie pomarańczowego. Na tle idealnie różowo-czerwonego nieba. Wiatr we włosach. Totalna swoboda. I szczęście. I śmiech. Czysta beztroska. I nieskrępowana niczym radość. Tego bym chciała. Czemu tego nie mam? Czemu znalazłam się w tym burdelu? Co takiego się stało, że się tam obudziłam? I żyłam przez te kilka tygodni. Nie wiem. Ale w tym momencie mam to w dupie. Słyszysz świecie! W DUPIE!!! A piosenka się kończy. A my… A my? A my… jedziemy dalej. A gdzie? Tego nie wiem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz