piątek, 10 lutego 2017

ODCINEK#4

               Przez kilka kolejnych dni nie robiłam z dziewczynami czegoś szczególnego. One gadały. Ja mogłam tylko słuchać. I to w sumie na tyle. No i jeszcze się przypatrywałam na te ich otwarte buziaki, które chyba od dawna nie miały żadnego klienta… To chyba było nie na miejscu. Zresztą ten śliczny domek dla niegrzecznych heteroseksualnych chłopaków to burdel. Może przejdźmy dalej. Typowy dzień z życia „moich” dziewczyn, z tego co udało mi się jak do tej pory zaobserwować, głównie polegał na leniwym wstaniu z ich wielkich jak lodowiska łóżek, ubraniu i umalowaniu się najlepiej jak to tylko było możliwe wraz z wybiciem godziny dwunastej, spożywaniu pięciu beztłuszczowych i bezglutenowych posiłków dziennie oraz zapełnianiu wolnego czasu oglądaniem bezmyślnych programów w telewizji, przeglądaniem głupich stron internetowych i wielu innych bezsensownych aktywnościach. Niby nic szczególnego, przecież duża grupa moich rówieśników właśnie tak spędza swój wolny czas, w sumie nic nie robiąc.

               Tydzień po wydarzeniach budzących w moich biodrach „życie”, i nie mam tutaj na myśli żadnego zapłodnienia mojej jeszcze dziewiczej macicy, Khia postanowiła zabrać mnie tak zwane na miasto. Czym prędzej ubrałam się w coś wygodnego i takiego, co by nie odstraszyć ode mnie innych ludzi na wspomnianym mieście. Po dziesięciu minutach wraz z moją przewodniczką po Mieście Aniołów, wsiadłyśmy do naszego zakładowego auta, którym był czerwony kabriolet sprowadzony prosto z gorącej i jeszcze komunistycznej Kuby, i pojechałyśmy na znaną raczej wszystkim mieszkańcom planety Ziemia, Venice Beach. A gdy tak sobie spokojnie jechałyśmy przez zakorkowane ulice LA, w tle grała piosenka M.I.A. „Paper Planes”. Khia pomimo, że zrobiła krzywą minę gdy usłyszała jej pierwsze takty, to zostawiła piosenkę, bo „w sumie pasuje do naszej wyprawy”…



Nasze śliczne kubańskie auto zaparkowałyśmy gdzieś w pobliżu samego bulwaru i czym prędzej poszłyśmy na jego główną cześć. Mogę powiedzieć, że już to samo „przejście” było dość osobliwe. Khia od momentu wyjścia zza kierownicy, zaczęła uwodzić wszelakich gapiów płci męskiej, którzy byli w promieniu kilku metrów od niej samej. Chyba największe wrażenie zrobiło na tubylcach jej pośladki opięte w klasyczne dżinsowe szorty, które w sumie ich w ogóle nie zakrywały. To była piękna pupa. To była pełna pupa. Ta pupa była po prostu cudowna. Wszyscy się na nią patrzyli. Khia to zupełnie inna liga niż ja. Ja w sumie nie mam tyłka. To tylko jakieś dwa kawałki tłuszczu. Nawet moje superobcisłe zielone rurki nie dadzą rady wykrzesać z mojego tyłka, dwóch jędrnych i okrągłych półdupków, które sumując mogłyby dać PUPĘ. By jeszcze bardziej podkreślić swoje cudne cztery litery Khia założyła klasyczne czerwone szpileczki. Uprzedzając pytania, nie wiem jak mogła prowadzić w nich auto. Wracając do meritum, gdy tak sobie szła, wręcz unosiła się nad rozgrzanym kalifornijskim asfaltem. A ja mogłam tylko patrzeć i podziwiać te jej kocie ruchy. Nie zazdrościłam. Nie zazdrościłam. Naprawdę. Nawet jeden deskorolkarz przewrócił się na widok mojej urokliwej przywódczyni burdelu.

Po upojnej chwili paradowania aleją sław dla plebsu, usiadłyśmy przy jakimś stoliku zupełnie anonimowej dla mnie kawiarenki. „Elodie, wiem, że nie mówisz, ale to nic Słońce moje”. Khia mówiła do mnie szeptem. W sumie nie wiem dlaczego. „Jako, że chcemy tobie przypomnieć jak to się robi i w ogóle, dzisiaj pokażę ci jak się podrywa”. Wykorzystałam minę numer osiem. Zdziwienie nieznanym połączonym z ciekawością na temat tego nieznanego. „Widzisz tamtego faceta?” Dyskretnie się odwróciłam. Nie dało się ukryć. Był przystojny. Na pewno był starszy od Khii. Krótki i prawie idealnie białe włosy. Biała koszula z krótkimi rękawami. Na rękach masa kolorowych tatuaży. Ciemno zielone szorty. I mokasyny. Dżinsowe. Chyba szukał pocztówki z widokiem Los Angeles na straganie sklepiku obok naszej kawiarni. „Teraz do niego podejdę. Pogadam z nim chwilkę i wrócę do ciebie, ok?” Przytaknęłam. W sumie nie miałam innego wyjścia.

I tak szybko jak Khia wstała, tak w sumie szybko wróciła. Nawet nie zdążyłam popatrzeć sobie na innych ludzi, którzy przechadzali się po wszystkich tych kolorowych sklepikach na Venice Beach. „Już jestem. I teraz słuchaj”. Khia położyła na naszym stoliku dyktafon… Tego zupełnie się nie spodziewałam. Jak można nagrywać kogoś bez jego zgody! Czułam się totalnie zdegustowana jej zachowaniem. A skoro nie mogłam wyrazić swojego oburzenia i sprzeciwu wobec tych niecnych poczynań, otworzyłam oczy najszerzej jak tylko potrafiłam. „No co?” Wskazałam na dyktafon swoimi szczuplutkimi paluszkami. Khia zdawała się nie rozumieć istoty mojego problemu. „Aaaaa, przepraszam”. Niestety, nie wyrzuciła dyktafonu w stronę oceanu, a tylko wcisnęła guzik „play”. (Z racji, że nie chcę ujawniać tożsamości tego przystojnego Pana, będę parafrazować jego wypowiedzi. Chcę być miła i chcę uniknąć ewentualnego procesu.) „Hej, mogę ci jakoś pomóc?” Mężczyzna przytaknął. „To zależy dla kogo będzie, dla mamy, dla żony, a może dla…” Facet dokończył wypowiedź Khii słowami „… dla chłopaka”. „Och, a przecież dziewczyny też lubią kartki pocztowe, a szczególnie jak napisze się do nich coś miłego na ich odwrocie. Na przykład liczby. Są bardzo fajne. Taki kod. Język kodu i… w ogóle”. Mężczyzna przeczytał na głos cenę kartki i poszedł do kasy. „I teraz tak, wiem jak to wygląda… brzmi! Gość zupełnie olał mój urok osobisty”. Patrzyłam na Khię jak na wariatkę, która zaraz miała zdradzić mi swój największy sekret, „nie jest wariatką!”. „Także mam nadzieję, że wyciągnęłaś z tego dobrą lekcję. Idę po latte, coś dla ciebie Kochanie?” Zaprzeczyłam. Posiedziałyśmy jeszcze przez dwie godzinki i wróciłyśmy do burdelu.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz