piątek, 17 lutego 2017

ODCINEK#5

              Kolejny dzień. Kolejna przygoda. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam. Nic nie poradzę. Jestem dziewczyną z fantazją i lubię nieco przekoloryzować swoją niedaleką przyszłość. Taka jestem. A co do dzisiejszych przygód… Cóż, ten dzień był zupełnie inny niż wszystkie, które tutaj, w tym erotycznym przybytku, do tej pory przeżyłam.

Południe. Wylazłam ze swojej przeuroczej norki, gdzie grzebiąc w Internecie przez ostatnie kilka dni próbowałam umiejscowić swoje jestestwo w tych wszystkich szalonych wydarzeniach mających obecnie miejsce na świecie. A wylazłam, bo postanowiłam coś sobie zjeść. Jak to zwykły człek. Gdy głodny, to zły. Leniwie zeszłam na parter do naszego królestwa jedzenia. Do kuchni ma się rozumieć. Otworzyłam lodówkę. A tam nie czekał na mnie żaden seksowny mężczyzna z reklamy płynu po goleniu. Wręcz przeciwnie. Nazwałabym je banałami. Sok pomarańczowy. Mleko. Jogurt naturalny. I banany. Wzięłam dwa. Jednego od razu zaczęłam jeść. Drugiego wzięłam do ręki i udałam się z moimi trofeami do salonu. I zobaczyłam tam… No właśnie nie wiedziałam co. Na stole leżało pełno papierów. Kolorowych. I kalkulator. I długopis. I jakieś granatowe książeczki. Mając tego banana w buzi zastanawiałam się czy mam podejść i dokładniej przyjrzeć się temu, co było na tym stole i w sumie chciałam wrócić do swojego świata, ale zrobiłam zupełnie inaczej. Podeszłam. Z tym bananem. I spojrzałam.

Te granatowe książeczki to były nasze, a dokładniej to moich dziewczyn, paszporty. Amerykańskie. Najprawdziwsze. Najprawdziwsze na świecie. A co było w nich napisane. No cóż, jak to paszporty. Było tam wszystko. Wszystkie dane potrzebne do znalezienia nas na Facebook’u, na Google Maps i w rejestrze urodzeń. To może zacznę od początku. Pierwszy trafił mi się paszport Humphrey. Wyczytałam, że ma drugie imię Diana. A na nazwisko Kunhta. Urodziła się pierwszego czerwca 1994 roku. Jest „prawdziwą” amerykanką. Z Texasu, jak wiemy Kochanie. Następną prześwietliłam Ory. A dokładniej to Orianę Veronicę Paz Schultenbaum. Istne szaleństwo. Tyle imion chyba mają tylko Hiszpanki. Choć na czym ja się tam znam. Mam amnezję od kilku tygodni. Wracając, Ory ma osiemnaście lat… Czy… Czy Ory nie jest za młoda na… prostytutkę?! Nie wiedziałam co mam o tym myśleć. Za to nie muszę zastanawiać się gdzie się urodziła. W Rzymie się urodziła. Skoro jestem Francuską, to pewnie tam kiedyś byłam. Co do Analsandrei, urodziła się ona w Chihuahua w Meksyku. Jest zodiakalnym skorpionem urodzonym pierwszego listopada 1995 roku. Fajnie. Tak bym to podsumowała. A na końcu została Khia. Nasza Miss Burdelu urodziła się w Tbilisi w Gruzji. Ciekawie. Poczułam się zaintrygowana. Tak naprawdę Khia ma na imię Vepkhia Kami… Kamikamakaka… Kamikamadze. Starsznie trudne nazwisko do wypowiedzenia. I napisania zresztą też. I ma dwadzieścia lat i jest zodiakalnym…

„A ty co tutaj robisz?!” Wtem do salonu weszła raptownie Mama Tornado. Była wkurzona. Naprawdę wkurzona. Błyskawicznie podeszła do stolika. Jeszcze szybciej złapała mnie za moje wątłe ramiona. Chyba nawet mnie dźwignęła, bo przeniosła mnie z kanapy i „postawiła” przy półce z książkami, ale już nie pamiętam. „Czy pozwoliłam ci zaglądać mi w papiery?!” Byłam śmiertelnie wystraszona. Nie wiedziałam jak mam zareagować. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam nic powiedzieć. Jak okazać emocje, kiedy jesteś pozbawiony języka w gębie? Kiedy nie masz możliwości żadnego roku. Nie jestem aktorką. Ja nie gram. Ja żyję. Codziennie. „CZY POZWOLIŁAM CI?!” Byłam bezsilna. Byłam przerażona. Próbowałam nie patrzeć w jej zapewne czerwone od wściekłości oczy. Zbytnio się bałam. Bałam się tam zobaczyć jakiegoś demona. Jakiegoś potwora. Jakiegoś bazyliszka czy inne dziwo. „Zostaw ją!” Moje zbawienie nadciągnęło. To była Khia. „Puść ją, bo to się źle dla nas wszystkich skończy”. Czułam wściekły wzrok Mamy na sobie. Ale po chwili mnie puściła. I osunęłam się powoli na ziemię. „Ale żeby to był ostatni raz!” I odeszła. A ja próbowałam dojść do siebie… „Chodź Kochanie”. Khia złapała mnie za rękę. Pomogła mi wstać, a potem usiąść na naszej bordowej burdelowej kanapie. I wyłączyłam się. Przeniosłam się gdzieś indziej. Poczułam, że zapadam się. W siebie? W nicość? W co? W coś. Było mi pusto. Tak po prostu. Mózg odłączył się od mnie. Od świata. Ale nie od bodźców z niego pochodzących. Przeszyło mnie coś dziwnego. Uczucie? Chyba. Uczucie, że kiedyś już tak było. To uczucie napiętnowania. Ten atak. Ten bezsensowny atak. Atak na mnie. Na moje zachowanie. Na moje odruchy. Na mnie… Nie wiem dlaczego. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Zresztą nic nie wiem o sobie. Nic. Żyję z dnia na dzień. Jestem samotna. Nie cieleśnie. Mentalnie. I w dodatku nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Bo kurwa nie mówię! Tylko kiwam głową!!! Totalnie zamknęłam się w sobie na te kilka sekund nieświadomości. Chciałam się rozpłakać. Chciałam kogoś walnąć w łeb. „Wszystko w porządku. Już nic nie grozi”. Dotyk Khii nieco mnie uspokoił. Był przyjemnie ciepły. „Dobrze się czujesz?” Nie mogłam powiedzieć, że tak. Pokiwałam tylko twierdząco. W ogóle… po co to wszystko mówię… do siebie. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam…

Kilka chwil i wstałam z kanapy. I poszłam. Nie pamiętam już teraz gdzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz